Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 24 stycznia 2013

Bohren & der Club of Gore - Gore Motel (1994)

Debiutancki album mistrzów gatunku dark jazzowego (czasem nazywanego też doom jazzem) to już zupełnie dojrzałe dzieło. Mamy tutaj wszystko to, co spotkać można na kolejnych płytach tej kapeli - powolne tempo i gęsty niczym bagna klimat. Nie wiedzieć czemu na okładce Bruce Lee. Mniejsza o niego, ważne że płyta jest zajmująca i zdecydowanie godna polecenia wszystkim fanom ciężkiego ambientu, ale i jazzu. Chociaż miłośnicy Coltrane'a mogą być zdegustowani nieco powolnością i prostotą tego albumu, jednak nie w złożoności siła, lecz w nastroju, jaki muzyka wytworzyć potrafi.

Przerwa była gargantuiczna, ale obiecuję się nieco poprawić. Na dniach wpis o Dale Cooper and the Dictaphones.

Moja ocena 4/5
Gatunek Jazz, Electronic (dark jazz, dark ambient)
Długość 1:14:22
  1. "Die Nahtanznummer, Teil 2" - 6:32
  2. "Sabbat Schwarzer Highway" - 8:15
  3. "Gore Motel" - 6:44
  4. "Dandys lungern durch die Nacht" - 5:04
  5. "Dangerflirt mit der Schlägerbitch" - 6:20
  6. "Conway Twitty zieh mit mir" - 6:01
  7. "Die Fulci Nummer" - 4:56
  8. "Der Maggot Tango" - 4:15
  9. "Texas Keller" - 4:42
  10. "Trash Altenessen" - 4:34
  11. "Cairo Keller" - 8:59
  12. "Gore Musik" - 7:55

sobota, 3 listopada 2012

Hariprasad Chaurasia - Raga Darbari Kanada & Dhun in Mishra (1993)

Nie był mnie tu dawno, ale to nie znaczy, że umarłem czy przestałem słuchać muzyki.

Dzisiaj pora na kolejną indyjską płytkę. Ravi Shankar to trochę jak pewne kompozycje z poważnej muzyki zachodu, które używane są w reklamach pralek, więc może pora zaprezentować innego artystę.
Hariprasad Chaurasia urodził się w 1938 roku i żyje po dziś dzień. Gra na bansuri, czyli bambusowym flecie. Jego ojciec był zapaśnikiem, zaś matka zmarła, gdy miał 6 lat. Zaczął uczyć się grać na instrumencie bez wiedzy ojca, gdyż temu marzyła się kariera syna jako zapaśnika. Hariprasad ćwiczył u kolegi, zaś ćwiczenia fizyczne wykonywał pod okiem ojca, co dało mu dużą kondycję, która zresztą była przydatna w grze na instrumencie. Jak sam mówi:
Nie byłem nawet dobry w zapasach. Ćwiczyłem tylko z powodu ojca. Jednak może z powodu siły i kondycji nabytej wtedy dane mi jest grać na bansuri aż do dzisiaj.
Zaczął się uczyć grać na flecie w wieku 8 lat. W 1957 zaczął pracować w All India Radio jako kompozytor i wykonawca. Dużo później miał szansę pobierać nauki u Annapurna Devi, córce legendarnego Baba Allaudin Khan, pod warunkiem jednak, że zacznie grać lewą ręką, chociaż do tej pory robił to prawą (był praworęczny). Chodziło o to, aby nauczył się grać zupełnie od nowa, bez żadnych błędnych przyzwyczajeń. Inna wersja tej historii mówi, że miał zmienić rękę, by pokazać zaangażowanie w naukę pobieraną od szanowanej nauczycielki. W każdym bądź razie Hariprasad zaczął grać lewą ręką i gra tak do dzisiaj.

Chaurasia uważany jest za innowatora oraz tradycjonalistę. Rozszerzył ekspresyjne możliwości bansuri przez swoją mistrzowską technikę.

Prócz muzyki klasycznej zasłynął jako twórca muzyki filmowej. Wraz z Shivukumarem Sharmą założył grupę Shiv-Hari. Współpracował z wieloma artystami ze świata eksperymentując w muzyce łączącej różne kultury świata. Działał między innymi z grupą Shakti. Założył dwa instytuty nauki na bansuri - Vrindavan Gurukul w Bombaju i Vrindavan Gurukul w Bhubhaneshwar.

Jest żonaty z Anuradha, ma dwóch synów: Ajay oraz Vinay Chaurasia.

Pierwsze nagranie jego muzyki pochodzi z 1967, jednak dopiero w latach 80 zaczęły ukazywać się regularnie kolejne płyty z jego muzyką. Od lat 90 do połowy pierwszej dekady XXI wieku pojawiało się po kilka płyt rocznie.

Tekst oparty na http://en.wikipedia.org/wiki/Hariprasad_Chaurasia (luźne tłumaczenie)



Płyta, którą prezentuję pochodzi z 1993 roku i zawiera dwie ragi - Darbari Kanada i fragment z ragi Mishra. Pierwsza podzielona jest na 3 części, które łącznie trwają blisko godzinę. Pierwsza część to 35 minutowy wstęp - hipnotyzujący flet błądzi po świecie - atmosfera po prostu niebywała. Potem dochodzą bębenki (table), która pozwalają utworowi nabrać tempa i uformować kształt kompozycji. Niesamowicie wyciszające, kojące, wprawiające w kontemplacyjny nastrój. Czegoś takiego na próżno szukać w europejskiej muzyce. Instrumenty indyjskie są dla mnie na tyle nowe, że słucham ich z niezwykłą ciekawością, ciągle czując, że obcuję z czymś nowym i niesamowitym zarazem. Mishra pozbawiona jest wstępu, od razu utwór jest w pełnym tempie, pozbawia go to pewnego charakteru jakże wspaniale budowanego w alapie (właśnie ten wstęp, preludium). Ta płyta jest po prostu wspaniała.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Classical (hindustani classical music, bansuri)
Długość 48:11

01. raga darbari kanada - alap & jor
02. raga darbari kanada - madhyalaya gat jhaptal
03. raga darbari kanada - madhyalaya gat ektal
04. raga mishra pilu - dhun

piątek, 21 września 2012

Tim Hardin - Tim Hardin 2 (1967)

Idąc za ciosem, po rewelacyjnej płycie Freda Neila pora na materiał nieco inny, ale równie ciekawy. Druga płyta Tima Hardina o nazwie Tim Hardin 2 to rzecz niebywale interesująca. Zaledwie 22 minuty nagrania, bo Tim nie bawił się na siłę w wydłużanie utworów, po prostu tworzył je tak długie, na ile potrzebował. Materiał przez to jest bardzo różnorodny i każda sekunda jest bardzo cenna dla słuchacza. Sam Hardin nie poważał zbyt tej płyty, gdyż nagrał śpiew i akompaniament gitary, a resztę na chama dodał producent (resztę zespołu), bez konsultacji z autorem. Trudno orzec czy stało się dobrze czy źle, bo bez całego tego niespodziewanego dodatku instrumentalnego album zachowałby bardziej osobisty klimat. Nie ma co gdybać, bo choć jako całość płyta może brzmieć dla niektórych zbyt miękko, wręcz pretensjonalnie, ale ma coś w sobie. Długość sprawia, że błyskawicznie można poznać to dzieło na pamięć, a to wcale nie przeszkadza, by cieszyć się kolejnymi odsłuchami. Bardzo ważna płyta i dla wielu osób może być jedną z najważniejszych w życiu, więc spróbuj, bo może jesteś jednym z nich?


Moja ocena 4/5
Gatunek Folk (Contemporary FolkSinger/Songwriter)
Długość 22:38

1 "If I Were a Carpenter" – 2:41
2 "Red Balloon" – 2:37
3 "Black Sheep Boy" – 1:58
4 "The Lady Came from Baltimore" – 1:49
5 "Baby Close Its Eyes" – 1:52
6 "You Upset the Grace of Living When You Lie" – 1:47
7 "Speak Like a Child" – 3:15
8 "See Where You Are and Get Out" – 1:12
9 "It's Hard to Believe in Love for Long" – 2:17
10 "Tribute to Hank Williams" – 3:10

czwartek, 20 września 2012

Fred Neil - Fred Neil (1966)


Definiowanie muzyki folk nie należy do łatwych, a każda z definicji poza szeregiem zalet ma z pewnością kilka wad. Najogólniejsza to ta Lomaksa, która z grubsza brzmi - ustnie przekazywana muzyka danej społeczności. W pojęciu mieści się blues, śpiewy ludowe i wiele innych różnorodnych muzyk tysięcy społeczności. Z czasem pojęcie folk zaczęło być kojarzone głównie z twórczością bobdylanowską - człowiek śpiewa akompaniamując sobie gitarą czy harmonijką, na myśli tu mam folk amerykański. Wynika to z tego, że taki typ muzyki po prostu nie miał określonej nazwy jak blues np., który w rozumieniu Lomaksa też jest folkiem oczywiście. Sam badacz jeździł w latach 30 i nagrywał grających na gitarach murzynów, by dokumentować amerykański folk. Temat badań Lomaksa jest bardzo interesujący i jeszcze do niego powrócę, na tę chwilę warto wspomnieć o różnych kolekcjach takich nagrań polowych starających się dawać obraz tego najprawdziwszego folka (przede wszystkim wspaniałe Anthology of American Folk Music). Folk amerykański dużą popularność zdobył w latach 50, sam Frank Zappa pisał o plastykowym folku, gdyż pojawiało się mnóstwo artystów starających się grać jak najprawdziwiej, inspirując się trzeszczącymi płytami z lat 30. Pojawiali się słuchacze - ówcześni hipsterzy - którzy za wszelką cenę słuchali tego co stare, bo rzekomo było bardziej autentyczne i nieważne, że nagranie, które wielbili mogło być zwyczajnym jazgotem, istotne dla nich było, że było stare. Jednak niesłuszne byłoby twierdzenie, że cały folk lat 50, 60 i 70 to mierne nawiązywanie do często miernej muzyki na miernej jakości nagraniach. Raz, że ci starzy folkowcy, których jedyne nagrania jakie się zachowały pochodzą z sesji organizowanych na werandzie, nierzadko byli istnymi geniuszami, wyrażającymi autentyczne emocje w wirtuozerski sposób. A dwa, że już w latach 60 pojawiło się wielu  artystów folk grających muzykę na naprawdę wysokim poziomie. Tematem wybuchu popularności muzyki folk w latach 60 jeszcze się na pewno zajmę, a dzisiaj chciałem przedstawić jednego z wybitniejszych twórców, choć nieco zapomnianego. Mowa o Fredzie Neilu.

Fred Neil był artystą specyficznym (zmarł w 2001 roku), zaczynał od rock'n'rolla, a potem typowego pop. Gdy nagrywał w sesjach prostą muzykę popularną jednocześnie w klubach grał folk. Pierwszy album ukazał się w 1964 roku, a szczytowym osiągnięciem jest jego trzecie nagranie bez tytułu (stąd przyjęło się nazywać je po prostu Fred Neil). 10 kompozycji z czego 9 to klasyczny folk niosący delikatny, melancholijny klimat oraz finałowy utwór to hinduska raga wykonana na "folkowych" instrumentach. Swoją drogą kolejny album jest mocno improwizatorski, ale nie o nim teraz mowa. Trudno mi rozpisywać się o tym albumie, mogę standardowo jedynie zachęcić wszystkich do jego odsłuchania, bo to kawał naprawdę dobrej, wyważonej muzyki, która potrafi ponieść. Na płycie znajduje się niezapomniana piosenka Everybody's Talkin' użyta jako motyw przewodni w szacownym filmie Midnight Cowboy (Nocny kowboj). Kto nie widział filmu, niech prędko nadrobi zaległość, a na pewno pokocha też niniejszą płytę. Jeżeli ktoś mi nie ufa niech sam sprawdzi przed odsłuchem całości na youtube - TUTAJ.

Warto wspomnieć o fascynacji Freda Neila delfinami, aktywnie działał na rzecz pomocy tym ssakom, uświadamiał ludziom jakich okrucieństwa one doświadczają. Pod koniec lat 70 kilkakrotnie udzielał koncertów, z których przychód przeznaczał na ten cel.




Moja ocena 4/5
Gatunek Folk (folk rock, singer/songwriter)
Długość 39:06

1 "The Dolphins" – 4:06
2 "I've Got a Secret (Didn't We Shake Sugaree)" – 4:40
3 "That's the Bag I'm In" – 3:37
4 "Badi-Da" – 3:39
5 "Faretheewell (Fred's Tune)" – 4:03
6 "Everybody's Talkin' " – 2:45
7 "Everything Happens" – 2:20
8 "Sweet Cocaine" – 2:03
9 "Green Rocky Road" – 3:40
10 "Cynicrustpetefredjohn Raga" – 8:16

sobota, 15 września 2012

The Jazz Composer's Orchestra - The Jazz Composer's Orchestra (1968)

Free jazz, a więc jazz bez granic, swobodny i wyzwolony z wszystkich reguł. Oto dokąd doszedł jazz bigbandowy, swingowy, dixieland, oto muzyka, która równać się może może z największymi dokonaniami awangardy w sztuce, oto muzyka, która nie dała się skomercjalizować, nigdy nie została wchłonięta przez główny strumień. Muzyka punk, krzykliwa i prymitywna wyrażała bunt, ale szybko stała się jednym z filarów MTV i zaczęła być puszczana w radiu. Oto co sądzę: free jazz to nie tylko bunt wobec przyjemnej muzyce, ba! to żaden bunt wobec niej, a po prostu milowy krok naprzód (być może w innym kierunku). Dla jednych jazgot bez sensu, a dla innych - bardziej otwartych -  chaos dający spełnienie. Prezentuję teraz jeden z wspanialszych albumów - The Jazz Composer's Orchestra z 1968 roku. Skład jest po prostu niebywały, praktycznie każdy z członków zespołu ma bogatą solową karierę (chociażby genialną płytę Dona Cherry'ego już opisywałem). Hałas jaki płyta oferuje jest stosunkowo łatwy w odbiorze, bo wyraźnie czuć linie melodyczne, a solówki trzymają się kupy, chociaż ich natężenie może być nieprzyjemna dla początkujących. Zdarzają się przyjemne momenty, ale mimo wszystko przeważają kulminacje szaleństwa każdego z muzyków. Dla chcących poznać gatunek coś wspaniałego, dla weteranów obowiązkowa pozycja, bo album jest po prostu genialny.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Jazz (free jazz)
Długość 1:13:39

1 "Communications #8" – 14:03
2"Communications #9" – 8:14
3 "Communications #10" – 13:42
4 "Preview" – 3:29
5 "Communications #11" (part 1) – 15:32
6 "Communications #11" (part 2) – 18:14

Ravi Shankar - Three Ragas (1956)


Muzyka wschodnia przez ludzi zachodu bardzo często wrzucana jest do jednego worka. Czy usłyszą muzykę indyjską czy japońską - nieważne, to muzyka orientalna. Kojarzy się ona z krajobrazem świątyni indyjskiej o zachodzie słońca i brodatymi ascetami grającymi na śmiesznie wyglądających instrumentach. Człowiek zachodu zdaje sobie sprawę, że klasyczna muzyka zachodu daje się kategoryzować na wiele sposobów. Jest wiele epok, nurtów, mnogość instrumentów. Muzyka wschodu to po prostu asceta z instrumentem. Nic bardziej mylnego, gdyż bogactwo tradycyjnej muzyki indyjskiej nie ustępuje naszej zachodniej. Obecnie coraz bardziej odchodzi w zapomnienie, Indie łatwo chłoną wzorce zachodu i niedługo klasyczna muzyka indyjska wyparta zostanie całkowicie przez coś na wzór soundtracków do tanecznych filmów z Bollywood. Dlatego zalecam chwytać tę muzykę, rozkoszować się nią i ocalać przed zapomnieniem. Tak jak filozofia indyjska inspirowała wielu europejskich filozofów odświeżając skostniałe ramy myśli zachodnioeuropejskiej tak muzyka indyjska potrafiła inspirować wielu artystów. Wystarczy wymienić choćby The Beatles, którzy bardzo wiele zawdzięczają słuchaniu Ravi Shankara, bodaj najsłynniejszego ambasadora indyjskiej muzyki (i kultury).

Ravi Shankar to człowiek niezwykły i poznanie choć części jego twórczości to chyba najłatwiejsza droga do pokochania muzyki indyjskiej. Poznanie albumu, który tutaj prezentuję to pewnego rodzaju wrota do tego odmiennego świata muzyki, choć mocno inspirującego wielu artystów (przez co jego namiastkę można znać), to jakże niezbadanego i świeżego dla europejczyka.

Ravi nagrał wiele płyt, ale pierwszym oficjalnym wydawnictwem jest Three Ragas (znane też jako Three Classical Ragas), czyli trzy ragi. Ragi to typ tonu i melodii o charakterystycznym wyrazie emocjonalnym stanowiące podstawę pod utwory improwizowane dzielone na cztery części i wstęp. Wstęp (alap) to solowe granie artysty, zaś ragę właściwą poznać można po akompaniamencie bębnów (głównie table). Płyta stanowi doskonały wstęp do muzyki indysjkiej ukazując jej prawdziwe serce i stanowiąc prawdziwe arcydzieło muzyczne. Tworzy niebywały, spirytualny klimat, który trudno odnaleźć w muzyce europejskiej. Oczywiście są artyści grający muzykę w klimatach indyjskich, ale stanowią oni raczej marną kopię takich oto dzieł.

Ze względu na moje mocne zainteresowanie muzyką indyjską ostatnimi czasy możecie spodziewać się kolejnych wpisów z nią związanych. Jednak nie będzie to szczególnie intensywne, bo długo potrafię delektować jedną płytą.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Classical (hindustani classical music)
Długość 54:52

1 "Raga Jog" – 28:21
2 "Raga Ahir Bhairav" – 15:36
3 "Raga Simhendra Madhyamam" – 10:57

czwartek, 13 września 2012

The Monks - Black Monk Time (1966)

Energetyczny, krzykliwy, emocjonalny i prymitywny. Tak określić można by krążek zespołu The Monks o nazwie Black Monk Time. Kompozycje są szybkie i naładowane energią, a teksty proste i dosadne. I choć muzycznie wydać się może zanadto prymitywnym, to trudno odmówić temu albumowi swoistego piękna. Pełni energii weterani z Wietnamu dają upust swoim emocjom w 12 błyskawicznych kompozycjach pewnego typu garage rocka. Choć zdawać mogłoby się, że są one wesołe, to kryje się za nimi wielkie rozgoryczenie. bunt i złość. Od strony jakości nagrania nie brzmi wspaniale, teksty są banalne, ale riffy chwytliwe i to nieociosane brzmienie porywa. Dla mnie to jedno z ciekawszych odkryć ostatnich tygodni. Warto poznać, bo gdyby się zastanowić to na albumie czuć elementy punkowe, jest to pewnego rodzajo protopunk, nawet bardziej dziki niż The Sonics. Naprawde udany album wyróżniający się na tle baroque popowych kapel bardzo popularnych w latach 60. 

Moja ocena 4/5
Gatunek Rock (garage rock,)
Długość 30:21

1."Monk Time" 2:42
2."Shut Up" 3:11
3."Boys Are Boys and Girls Are Choice" 1:23
4."Higgle-Dy-Piggle-Dy" 2:28
5."I Hate You" 3:32
6."Oh, How to Do Now" 3:14
7."Complication" 2:21
8."We Do Wie Du" 2:09
9."Drunken Maria" 1:44
10."Love Came Tumblin' Down" 2:28
11."Blast Off!" 2:12
12."That's My Girl" 2:24

sobota, 1 września 2012

Eric Dolphy - 'Out to Lunch!' (1964)

Out To Lunch! to drugi album free jazzowy z jakim miałem do czynienia. Pierwszym był kultowy Free jazz Colemana, który choć nieźle mną pozamiatał, to dopiero po dokonaniu Erica Dolphy'ego stałem się wielbicielem muzyki free. Gdy tylko usłyszałem pierwsze dźwięki cudownego Heat Beards byłem zakochany w tym albumie, a gdy dotrwałem do Gazzelloni, to stałem się jakby innym człowiekiem. Każda z 5 kompozycji to coś wyjątkowego i niezwykłego. Free jazz w najwspanialszej formie, który jest z gatunku "burzy mury, ale nie słuchacza". To znaczy, że niszczy utarte schematy, brzmi odjazdowo, szaleńczo, ale jednocześnie daje się świetnie słuchać. Nie jest męczący, jak niektóre dokonania ekstremistów. Pewne płyty free można słuchać powiedzmy raz dziennie, bo męczą strasznie - są wspaniałe, ale wymagają od słuchacza bardzo wielu "wyrzeczeń": skupienia i dyscypliny. Z Out to Lunch jest inaczej, po prostu wpada w ucho. Można go słuchać w nieskończoność, bo daje niesamowitego kopa energetycznego. Absolutny klasyk i jeden z najlepszych albumów free jazzu i jazzu w ogóle, a nawet całej muzyki. Nie znać to wstyd.

Moja ocena 5/5
Gatunek Jazz (free jazz)
Długość 42:31

1 "Hat and Beard" – 8:24
2 "Something Sweet, Something Tender" – 6:02
3 "Gazzelloni" – 7:22
4 "Out to Lunch" – 12:06
5 "Straight Up and Down" – 8:19

czwartek, 30 sierpnia 2012

Gdzie był jazz i rock w latach 60

Naszła mnie pewne refleksja. Słuchałem sporo jazzu z lat 50 i 60. Szczególnie lata sześćdziesiąte są bliskie memu sercu - dojrzały jazz: wybuch free jazzu i post-bopu, a to moje ulubione gatunki muzyczne. Ostatnio sporo do czynienia mam z muzyką rockową i popową lat 60 i jedna myśl nie daje mi spokoju. Podczas gdy w jazzie posłuchać możemy takie arcydzieła jak A Love Supreme, The Black Saint and the Sinner Lady, Out to Lunch, Karma, Astigmatic, The Blues and the Abstract Truth, Speak No Evil, The Inflated Tear, Spiritual Unity, Soul Station (żeby tylko wymienić po jednym albumie na wykonawcę, a i tak listę okrutnie spłycić). Są to albumy ponadczasowe, porywające nadal, które poza tym, że dobrze się je słucha prezentują niebywale wysoki poziom artystyczny i dojrzałość twórców. Po stronie rocka - jasne, późni bitelsi, jasne - The Velevet Underground, Led Zeppelin, Love, The Band, The Who, ogólnie psychodeliczny rock. Sęk w tym, że po I: to schyłek lat 60 i po II: albumy tych artystów, to nadal inna liga niż wyżej wymienione. Są wspaniałe, ale nie tak dojrzałe, są albo zbyt pretensjonalne z perspektywy czasu (tak uważam np. o debiucie King Crimson) albo po prostu zbyt prymitywne (Abbey Road) żeby móc równać się z A Love Supreme. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że jazz jest lepszy, a rock jest głupi i prymitywny. Chodzi mi o to, że podczas gdy jazz w latach 60 osiągał swoje apogeum, to rock tak naprawdę się rozkręcał. Osiągnął on swój szczyt w latach 70 i 80, zaś jazz wtedy gasnął. Tracił na popularności, bo albo w swojej rozrywkowej formie nie porywał jak punk (poza tym jak mógł porwać bez słów?) albo był zbyt zintelektualizowany (free jazz). Jazzmeni odnaleźli się w miękkim graniu, w stylu funk (Hancock) czy fusion (Davies). Czystszy jazz odszedł w niepamięć. Tak samo jest teraz. Badanie procesów, które sprawiły, że rock od lat 60 nieprzerwanie do teraz jest na czasie (zmienne style, gatunki, ale linię prostą łatwo wyznaczyć), a jazz zupełnie nie, zajmie mi jeszcze wiele lat. Co sprawia, że Beatles da się usłyszeć w radiu, a Milesa już nie, dlaczego Rolling Stones ciągle jest puszczane, a Coltrane zupełnie nie? Odpowiedź mogłaby być prosta, ale tak naprawdę nie jest. Gdy ktoś napisze, że dlatego, bo to łatwiejsza muzyka, przyjemniejsza, to jednocześnie zgadza się ze mną, że jazz jest ambitniejszy. A ambitniejszą muzykę powinno się promować. No tak, ale ambitniejsza nie znaczy lepsza, bo blues wcale skomplikowany nie jest, a trudno porządnego bluesa nie doceniać.

Chaos, który towarzyszy temu strumieniu myśli jest nieusuwalny. Wszystko co sądzę o muzyce nadal jest zbyt chaotyczne. W każdym bądź razie uważam, że jazz umarł niesłusznie, został zabity przez wulgarność rocka.

The Rolling Stones - The Rolling Stones (1964)

Debiut legendarnej grupy The Rolling Stones to płyta jak na datę wydania bardzo żywiołowa, wręcz agresywna. Dwanaście kompozycji to szybkie, pędzące kompozycje trochę rock and rollowe, trochę bluesowe i rhythm & bluesowe. 32 minuty naprawdę przyjemnej muzyki, chociaż nieszczególnie zapadającej w pamięci na dłuższą metę. I choć kilka utworów to prawdziwe hity, to nie są na tyle wspaniałe wg mnie, aby oddawać im szczególny hołd. Album najpierw wydany w Wielkiej Brytanii, a niedługo potem w USA z minimalnie zmienionym układem kompozycji na I stronie. Na początku kariery The Rolling Stones promowani byli jaki agresywna alternatywa do The Beatles. Jagger szokował na koncertach, a i muzyka była wulgarniejsza. Z perspektywy czasu trudno rozstrzygać kogo muzyka lepiej się zachowała - oba zespoły są interesujące. Debiut The Rolling Stones jak najbardziej godny uwagi - porządna muzyka.

Moja ocena 3.5/5
Gatunek Rock (rock&roll, blues rock, rhythm&blues)
Długość 32:59

1 Route 66 2:20
2 I Just Want to Make Love to You 2:17
3 Honest I Do 2:09
4 Mona [I Need You] 3:33
5 Now I've Got a Witness 2:29
6 Little by Little 2:39
7 I'm a King Bee 2:35
8 Carol 2:33
9 Tell Me 4:05
10 Can I Get a Witness 2:55
11 You Can Make It If You Try 2:01
12 Walking the Dog 3:10

wtorek, 28 sierpnia 2012

Koerner, Ray and Glover - Blues, Rags and Hollers (1963)

Trzech robotników postanowiło nagrać jak najprawdziwszy album. Od serca - skowyt duszy. Najprawdziwszy, akustyczny blues, który brzmi naprawdę szczerze. Chociaż panowie są biali, to brzmią jak czarnoskórzy bluesmeni z delty. 20 kompozycji pozwalają słuchaczowi poczuć ten niesamowity klimat wczesnego bluesa. Nie należy się więc spodziewać bogatego instrumentarium czy złożonych kompozycji, ale prostych, chwytających za serce numerów emanujących tym, czego wielu w muzyce poszukuje - szczerości. Ktoś napisał: "to prawdziwa muzyka" i ja się z tym zgadzam. Nie będę pisał więcej - jeżeli ktoś chce poznać najprawdziwszy blues niech sięgnie po ten album. Szczycić się byciem fanem bluesa, a znać jedynie elektryczne dokonania gwiazd, którym udało się przebić do mass-mediów, puszczanych w rmf.fm, to wstyd. Trzeba sięgać do korzeni, zjadać owoce z drzewa jest wygodnie, ale jakże wspanialej one smakują, gdy widziało się początki tego wspaniałego drzewa? I choć Koerner, Ray i Glover początkami bluesa nie są, to nawiązują do niego, czerpią garściami, stanowią jego świadectwo.

Moja ocena 4/5
Gatunek Blues (acoustic blues, folk)
Długość 51:45

1 "Linin' Track" (Traditional) – 2:16
2 "Ramblin' Blues" (John Koerner) – 2:42
3 "It's All Right" (Dave Ray) – 3:50
4 "Hangman" (Lead Belly) – 2:28
5 "Ted Mack Rag" (Koerner) – 1:28
6 "Down to Louisiana" (Lightnin' Hopkins, McKinley Morganfield) – 2:52
7 "Creepy John" (Koerner) – 2:38
8 "Bugger Burns" (Traditional) – 1:37
9 "Sun's Wail" (Glover) – 1:51
10 "Dust My Broom" (Elmore James) – 4:04
11 One Kind Favor" (Blind Lemon Jefferson) – 3:56
12 "Go Down Ol' Hannah" (Traditional) – 2:55
13 "Good Time Charlie" (Koerner) – 1:39
14 "Banjo Thing" (Koerner) – 1:23
15 "Stop That Thing" (Sleepy John Estes) – 2:00
16 "Too Bad" (Koerner) – 1:50
17 "Snaker's Here" (Ray) – 3:41
18 "Low Down Rounder" (Peg Leg Howell) – 2:09
19 "Jimmy Bell" (Cat Iron) – 2:43
20 "Mumblin' Word" (Leadbelly) – 2:43

niedziela, 26 sierpnia 2012

Billy Fury - The Sound of Fury (1960)

Rockabilly, czyli najwcześniejsza odmiana Rock and rolla, a więc gdyby zbytnio się nie rozdrabniać po prostu rock'n'roll. Nagrany ponoć w cztery godziny album The Sound of Fury Billy'ego Fury to dobry przykład tej muzyki. Błyskawiczne piosenki, prymitywna forma, proste teksty, lekkostrawne i dynamiczne granie - utwór mający trzy minuty, to byłaby niekończąca się opowieść. Zadowolić się musimy półtora i dwuminutowcami. Zanim poczujemy rytm, trzeba zmieniać styl tańca, bo oto kolejny utwór. Niewprawiony słuchacz nie odróżni Furii od Elvisa, ale różnice tak naprawdę są spore. Dźwięki furii to na pewno ciekawy album - znak tamtych czasów i co ciekawe na dłuższą metę też wytrzymuje starcie ze słuchaczem. Billy Fury to jeden z przedstawicieli brytyjskiej inwazji - nowej fali rocka późnych lat 50 i początków 60. To naprawdę daje się słuchać! Nie mylić z The Sound and the Fury.

Moja ocena 3/5
Gatunek Rock (rockabilly)
Długość 48:11

1 That's Love (Fury)
2 My Advice (Wilberforce)
3 Phone Call (Wilberforce)
4 You Don't Know (Wilberforce)
5 Turn My Back On You (Wilberforce)
6 Don't Say It's Over (Fury)
7 Since You've Been Gone (Wilberforce)
8 It's You I Need (Fury)
9 Alright, Goodbye (Wilberforce)
10 Don't Leave Me This Way (Fury)

Nirvana - The Story of Simon Simopath (1967)

Nirvana z Kurtem Cobainem z opisywaną tutaj nie ma nic wspólnego - zbieżność nazw przypadkowa. Podczas gdy ta nowsza kapela grała grunge, ta starsza prezentuje pop/rock w stylu The Beatles - oczywiście z Wielkiej Brytanii. Rok 1967, więc mogłoby się zdawać, że zespół z taką nazwą będzie grał psychodeliczny rock i tak jest w istocie. To znaczy jest to raczej psychodeliczny pop, a nie rock. Okładka płyty jest mocno nasycona boskim objawieniem. Sam album to bardzo lekkie i przyjemne granie z delikatnym wokalem. Im dłużej się tego słucha, tym bardziej się wkręca, a te marne 25 minut zdaje się trwać minut 5. Na początku byłem rozczarowany, zdziwiony jakim cudem ten album znalazł się na liście Mojo Collection (wielka lista najważniejszych albumów wszech czasów - po stokroć lepsza niż lista Rolling Stones Magazine), ale z czasem zrozumiałem. Gdy The Beatles już wam wyjdą bokiem, to bierzcie Nirvanę!

Moja ocena 3.5/5
Gatunek Pop, Rock (baroque pop, psychedelic rock) 
Długość 25:28

 1 "Wings of Love" – 3:20
2 "Lonely Boy" – 2:31
3 "We Can Help You" – 1:57
4 "Satellite Jockey" – 2:35
5 "In the Courtyard of the Stars" – 2:36
6 "You Are Just the One" – 2:07
7 "Pentecost Hotel" – 3:06
8 "I Never Found a Love Like This" – 2:50
9 "Take This Hand" – 2:17
10 "1999" – 2:09

środa, 20 czerwca 2012

Magma - Félicité Thösz (2012)


Śpieszę donieść o nowej płycie zespołu, który swego czasu słuchałem nałogowo. Magma, bo o nim mowa, to kapela legendarna. Szczyty awangardy rockowej - genialne połączenie muzyki progresywnej z prymitywizmem. Styl wypracowany głównie na Mekanik Destruktiw Kommandoh (album legenda) rozwijany nieustannie aż do teraz, do Félicité Thösz. Tym razem do czynienia mamy z dwiema kompozycjami z tym, że pierwsza podzielona jest na 10 sekcji, zaś druga to typowy uspokajacz po szale osiągniętym w końcowych momentach tytułowego utworu. Najpierw jest spokojnie, delikatne chóry i spokojne instrumenty, ale z każdym utworem wybijane tempo nabiera rozpędu, by w utworze Tsaï ! eksplodować, a w Öhst osiągnąć apogeum. Od razu przypominają się wspaniałe chwile spędzone z MDKommandoh, gdzie tempo było mocniejsze i większa energia towarzyszyła całej płycie. Tutaj wszystko kumuluje się w tych dwóch utworach, a wcześniej skrzętnie słuchacz jest przygotowywany i delikatnie wyciszany ostatnią piosenką. Trudno mi rokować, bo jestem ledwie po dwóch odsłuchach, ale póki co bardzo mi się podoba. Obawiam się, że album jest jako całość nieco zbyt delikatny - te chórki są troszkę za miękkie. Myślę sobie jednak, że to taka tryumfalna płyta. Po mrocznych eskapadach przyda się też w dorobku Magmy coś niosącego nadzieję, pełnego dobrej energii. Musicie poznać - myślę, że dobra wprawka, gdy nie znacie kultowego Kommandoha i Kohntarkosza, szczególnie przed tym drugim lepiej posłuchać coś łatwiejszego w odbiorze, bo może zniechęcić. 

Moja ocena 4/5
Gatunek Rock, Jazz, Experimental (zeuhl)
Długość 32:25

1. Félicité Thösz (28:06)
Ëkmah - 2:39
Ëlss - 1:11
Dzoï - 2:27
Nüms - 1:51
Tëha - 5:15
Waahrz - 4:03
Dühl - 1:19
Tsaï ! - 3:41
Öhst - 4:53
Zahrr - 0:49
2. Les hommes sont venus (4:18)

Don Cherry - Brown Rice (1975)


Don Cherry zaczynał od free jazzu, nagrał kilka rewelacyjnych albumów z kultowym Symphony for Improvisers i Eternal Rhythms na czele. Im starszy był tym bardziej wędrował w swoich muzycznych poszukiwaniach w stronę muzyki orientalnej, tradycyjnej - world music w ogólności. Upust swoim fascynacją daje w albumie bez nazwy, ale nazywanym Brown Rice za I utworem. Nie jest to już free jazz, ale nadal jazz łamiący bariery i wychodzący poza utarte ścieżki. Poza bogatym instrumentarium zwyczajowym dla jazzu jest też śpiew, stylizowany na rytualne zaklinanie rzeczywistości. Płyta jest bardzo soczysta, wyrazista i genialna po prostu. Genialna, bo wspaniale się jej słucha, ale i dlatego, że bardzo oryginalna. Pełna świetnych pomysłów i porywająca swoją świeżością. Jest to jedno z moich największych odkryć ostatnich tygodni i wracam do niej nieustannie. W twórczości Dona Cherrye'ego wyraźnie widać, że nie spoczął na laurach po kilku udanych albumach, ale ciągle szukał, ciągle próbował. Nie jest to wędrówka tak spektakularna jak Johna Coltrane'a - od hard bopu do Olatunji Concert (najekstremalniejszy free jazz lat 60), ale równie interesująca. Brown Rice to taki A Love Supreme Dona Cherry'ego. Kumulacja jego idei to, jaka muzyka powinna być. Album Dona jest wspaniały, porywający i pozostający na długo w głowie. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie każdy może podzielać tak optymistyczną opinię, jednak nie docenić tej płyty... trzeba być bez gustu.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Jazz (avant-garde jazz, world music)
Długość 39:14

1 "Brown Rice" - 5:15
2 "Malkauns" (Bengt Berger, Don Cherry) - 14:02
3 "Chenrezig" - 12:51
4 "Degi-Degi" - 7:06