Łączna liczba wyświetleń

sobota, 3 listopada 2012

Hariprasad Chaurasia - Raga Darbari Kanada & Dhun in Mishra (1993)

Nie był mnie tu dawno, ale to nie znaczy, że umarłem czy przestałem słuchać muzyki.

Dzisiaj pora na kolejną indyjską płytkę. Ravi Shankar to trochę jak pewne kompozycje z poważnej muzyki zachodu, które używane są w reklamach pralek, więc może pora zaprezentować innego artystę.
Hariprasad Chaurasia urodził się w 1938 roku i żyje po dziś dzień. Gra na bansuri, czyli bambusowym flecie. Jego ojciec był zapaśnikiem, zaś matka zmarła, gdy miał 6 lat. Zaczął uczyć się grać na instrumencie bez wiedzy ojca, gdyż temu marzyła się kariera syna jako zapaśnika. Hariprasad ćwiczył u kolegi, zaś ćwiczenia fizyczne wykonywał pod okiem ojca, co dało mu dużą kondycję, która zresztą była przydatna w grze na instrumencie. Jak sam mówi:
Nie byłem nawet dobry w zapasach. Ćwiczyłem tylko z powodu ojca. Jednak może z powodu siły i kondycji nabytej wtedy dane mi jest grać na bansuri aż do dzisiaj.
Zaczął się uczyć grać na flecie w wieku 8 lat. W 1957 zaczął pracować w All India Radio jako kompozytor i wykonawca. Dużo później miał szansę pobierać nauki u Annapurna Devi, córce legendarnego Baba Allaudin Khan, pod warunkiem jednak, że zacznie grać lewą ręką, chociaż do tej pory robił to prawą (był praworęczny). Chodziło o to, aby nauczył się grać zupełnie od nowa, bez żadnych błędnych przyzwyczajeń. Inna wersja tej historii mówi, że miał zmienić rękę, by pokazać zaangażowanie w naukę pobieraną od szanowanej nauczycielki. W każdym bądź razie Hariprasad zaczął grać lewą ręką i gra tak do dzisiaj.

Chaurasia uważany jest za innowatora oraz tradycjonalistę. Rozszerzył ekspresyjne możliwości bansuri przez swoją mistrzowską technikę.

Prócz muzyki klasycznej zasłynął jako twórca muzyki filmowej. Wraz z Shivukumarem Sharmą założył grupę Shiv-Hari. Współpracował z wieloma artystami ze świata eksperymentując w muzyce łączącej różne kultury świata. Działał między innymi z grupą Shakti. Założył dwa instytuty nauki na bansuri - Vrindavan Gurukul w Bombaju i Vrindavan Gurukul w Bhubhaneshwar.

Jest żonaty z Anuradha, ma dwóch synów: Ajay oraz Vinay Chaurasia.

Pierwsze nagranie jego muzyki pochodzi z 1967, jednak dopiero w latach 80 zaczęły ukazywać się regularnie kolejne płyty z jego muzyką. Od lat 90 do połowy pierwszej dekady XXI wieku pojawiało się po kilka płyt rocznie.

Tekst oparty na http://en.wikipedia.org/wiki/Hariprasad_Chaurasia (luźne tłumaczenie)



Płyta, którą prezentuję pochodzi z 1993 roku i zawiera dwie ragi - Darbari Kanada i fragment z ragi Mishra. Pierwsza podzielona jest na 3 części, które łącznie trwają blisko godzinę. Pierwsza część to 35 minutowy wstęp - hipnotyzujący flet błądzi po świecie - atmosfera po prostu niebywała. Potem dochodzą bębenki (table), która pozwalają utworowi nabrać tempa i uformować kształt kompozycji. Niesamowicie wyciszające, kojące, wprawiające w kontemplacyjny nastrój. Czegoś takiego na próżno szukać w europejskiej muzyce. Instrumenty indyjskie są dla mnie na tyle nowe, że słucham ich z niezwykłą ciekawością, ciągle czując, że obcuję z czymś nowym i niesamowitym zarazem. Mishra pozbawiona jest wstępu, od razu utwór jest w pełnym tempie, pozbawia go to pewnego charakteru jakże wspaniale budowanego w alapie (właśnie ten wstęp, preludium). Ta płyta jest po prostu wspaniała.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Classical (hindustani classical music, bansuri)
Długość 48:11

01. raga darbari kanada - alap & jor
02. raga darbari kanada - madhyalaya gat jhaptal
03. raga darbari kanada - madhyalaya gat ektal
04. raga mishra pilu - dhun

piątek, 21 września 2012

Tim Hardin - Tim Hardin 2 (1967)

Idąc za ciosem, po rewelacyjnej płycie Freda Neila pora na materiał nieco inny, ale równie ciekawy. Druga płyta Tima Hardina o nazwie Tim Hardin 2 to rzecz niebywale interesująca. Zaledwie 22 minuty nagrania, bo Tim nie bawił się na siłę w wydłużanie utworów, po prostu tworzył je tak długie, na ile potrzebował. Materiał przez to jest bardzo różnorodny i każda sekunda jest bardzo cenna dla słuchacza. Sam Hardin nie poważał zbyt tej płyty, gdyż nagrał śpiew i akompaniament gitary, a resztę na chama dodał producent (resztę zespołu), bez konsultacji z autorem. Trudno orzec czy stało się dobrze czy źle, bo bez całego tego niespodziewanego dodatku instrumentalnego album zachowałby bardziej osobisty klimat. Nie ma co gdybać, bo choć jako całość płyta może brzmieć dla niektórych zbyt miękko, wręcz pretensjonalnie, ale ma coś w sobie. Długość sprawia, że błyskawicznie można poznać to dzieło na pamięć, a to wcale nie przeszkadza, by cieszyć się kolejnymi odsłuchami. Bardzo ważna płyta i dla wielu osób może być jedną z najważniejszych w życiu, więc spróbuj, bo może jesteś jednym z nich?


Moja ocena 4/5
Gatunek Folk (Contemporary FolkSinger/Songwriter)
Długość 22:38

1 "If I Were a Carpenter" – 2:41
2 "Red Balloon" – 2:37
3 "Black Sheep Boy" – 1:58
4 "The Lady Came from Baltimore" – 1:49
5 "Baby Close Its Eyes" – 1:52
6 "You Upset the Grace of Living When You Lie" – 1:47
7 "Speak Like a Child" – 3:15
8 "See Where You Are and Get Out" – 1:12
9 "It's Hard to Believe in Love for Long" – 2:17
10 "Tribute to Hank Williams" – 3:10

czwartek, 20 września 2012

Fred Neil - Fred Neil (1966)


Definiowanie muzyki folk nie należy do łatwych, a każda z definicji poza szeregiem zalet ma z pewnością kilka wad. Najogólniejsza to ta Lomaksa, która z grubsza brzmi - ustnie przekazywana muzyka danej społeczności. W pojęciu mieści się blues, śpiewy ludowe i wiele innych różnorodnych muzyk tysięcy społeczności. Z czasem pojęcie folk zaczęło być kojarzone głównie z twórczością bobdylanowską - człowiek śpiewa akompaniamując sobie gitarą czy harmonijką, na myśli tu mam folk amerykański. Wynika to z tego, że taki typ muzyki po prostu nie miał określonej nazwy jak blues np., który w rozumieniu Lomaksa też jest folkiem oczywiście. Sam badacz jeździł w latach 30 i nagrywał grających na gitarach murzynów, by dokumentować amerykański folk. Temat badań Lomaksa jest bardzo interesujący i jeszcze do niego powrócę, na tę chwilę warto wspomnieć o różnych kolekcjach takich nagrań polowych starających się dawać obraz tego najprawdziwszego folka (przede wszystkim wspaniałe Anthology of American Folk Music). Folk amerykański dużą popularność zdobył w latach 50, sam Frank Zappa pisał o plastykowym folku, gdyż pojawiało się mnóstwo artystów starających się grać jak najprawdziwiej, inspirując się trzeszczącymi płytami z lat 30. Pojawiali się słuchacze - ówcześni hipsterzy - którzy za wszelką cenę słuchali tego co stare, bo rzekomo było bardziej autentyczne i nieważne, że nagranie, które wielbili mogło być zwyczajnym jazgotem, istotne dla nich było, że było stare. Jednak niesłuszne byłoby twierdzenie, że cały folk lat 50, 60 i 70 to mierne nawiązywanie do często miernej muzyki na miernej jakości nagraniach. Raz, że ci starzy folkowcy, których jedyne nagrania jakie się zachowały pochodzą z sesji organizowanych na werandzie, nierzadko byli istnymi geniuszami, wyrażającymi autentyczne emocje w wirtuozerski sposób. A dwa, że już w latach 60 pojawiło się wielu  artystów folk grających muzykę na naprawdę wysokim poziomie. Tematem wybuchu popularności muzyki folk w latach 60 jeszcze się na pewno zajmę, a dzisiaj chciałem przedstawić jednego z wybitniejszych twórców, choć nieco zapomnianego. Mowa o Fredzie Neilu.

Fred Neil był artystą specyficznym (zmarł w 2001 roku), zaczynał od rock'n'rolla, a potem typowego pop. Gdy nagrywał w sesjach prostą muzykę popularną jednocześnie w klubach grał folk. Pierwszy album ukazał się w 1964 roku, a szczytowym osiągnięciem jest jego trzecie nagranie bez tytułu (stąd przyjęło się nazywać je po prostu Fred Neil). 10 kompozycji z czego 9 to klasyczny folk niosący delikatny, melancholijny klimat oraz finałowy utwór to hinduska raga wykonana na "folkowych" instrumentach. Swoją drogą kolejny album jest mocno improwizatorski, ale nie o nim teraz mowa. Trudno mi rozpisywać się o tym albumie, mogę standardowo jedynie zachęcić wszystkich do jego odsłuchania, bo to kawał naprawdę dobrej, wyważonej muzyki, która potrafi ponieść. Na płycie znajduje się niezapomniana piosenka Everybody's Talkin' użyta jako motyw przewodni w szacownym filmie Midnight Cowboy (Nocny kowboj). Kto nie widział filmu, niech prędko nadrobi zaległość, a na pewno pokocha też niniejszą płytę. Jeżeli ktoś mi nie ufa niech sam sprawdzi przed odsłuchem całości na youtube - TUTAJ.

Warto wspomnieć o fascynacji Freda Neila delfinami, aktywnie działał na rzecz pomocy tym ssakom, uświadamiał ludziom jakich okrucieństwa one doświadczają. Pod koniec lat 70 kilkakrotnie udzielał koncertów, z których przychód przeznaczał na ten cel.




Moja ocena 4/5
Gatunek Folk (folk rock, singer/songwriter)
Długość 39:06

1 "The Dolphins" – 4:06
2 "I've Got a Secret (Didn't We Shake Sugaree)" – 4:40
3 "That's the Bag I'm In" – 3:37
4 "Badi-Da" – 3:39
5 "Faretheewell (Fred's Tune)" – 4:03
6 "Everybody's Talkin' " – 2:45
7 "Everything Happens" – 2:20
8 "Sweet Cocaine" – 2:03
9 "Green Rocky Road" – 3:40
10 "Cynicrustpetefredjohn Raga" – 8:16

sobota, 15 września 2012

The Jazz Composer's Orchestra - The Jazz Composer's Orchestra (1968)

Free jazz, a więc jazz bez granic, swobodny i wyzwolony z wszystkich reguł. Oto dokąd doszedł jazz bigbandowy, swingowy, dixieland, oto muzyka, która równać się może może z największymi dokonaniami awangardy w sztuce, oto muzyka, która nie dała się skomercjalizować, nigdy nie została wchłonięta przez główny strumień. Muzyka punk, krzykliwa i prymitywna wyrażała bunt, ale szybko stała się jednym z filarów MTV i zaczęła być puszczana w radiu. Oto co sądzę: free jazz to nie tylko bunt wobec przyjemnej muzyce, ba! to żaden bunt wobec niej, a po prostu milowy krok naprzód (być może w innym kierunku). Dla jednych jazgot bez sensu, a dla innych - bardziej otwartych -  chaos dający spełnienie. Prezentuję teraz jeden z wspanialszych albumów - The Jazz Composer's Orchestra z 1968 roku. Skład jest po prostu niebywały, praktycznie każdy z członków zespołu ma bogatą solową karierę (chociażby genialną płytę Dona Cherry'ego już opisywałem). Hałas jaki płyta oferuje jest stosunkowo łatwy w odbiorze, bo wyraźnie czuć linie melodyczne, a solówki trzymają się kupy, chociaż ich natężenie może być nieprzyjemna dla początkujących. Zdarzają się przyjemne momenty, ale mimo wszystko przeważają kulminacje szaleństwa każdego z muzyków. Dla chcących poznać gatunek coś wspaniałego, dla weteranów obowiązkowa pozycja, bo album jest po prostu genialny.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Jazz (free jazz)
Długość 1:13:39

1 "Communications #8" – 14:03
2"Communications #9" – 8:14
3 "Communications #10" – 13:42
4 "Preview" – 3:29
5 "Communications #11" (part 1) – 15:32
6 "Communications #11" (part 2) – 18:14

Ravi Shankar - Three Ragas (1956)


Muzyka wschodnia przez ludzi zachodu bardzo często wrzucana jest do jednego worka. Czy usłyszą muzykę indyjską czy japońską - nieważne, to muzyka orientalna. Kojarzy się ona z krajobrazem świątyni indyjskiej o zachodzie słońca i brodatymi ascetami grającymi na śmiesznie wyglądających instrumentach. Człowiek zachodu zdaje sobie sprawę, że klasyczna muzyka zachodu daje się kategoryzować na wiele sposobów. Jest wiele epok, nurtów, mnogość instrumentów. Muzyka wschodu to po prostu asceta z instrumentem. Nic bardziej mylnego, gdyż bogactwo tradycyjnej muzyki indyjskiej nie ustępuje naszej zachodniej. Obecnie coraz bardziej odchodzi w zapomnienie, Indie łatwo chłoną wzorce zachodu i niedługo klasyczna muzyka indyjska wyparta zostanie całkowicie przez coś na wzór soundtracków do tanecznych filmów z Bollywood. Dlatego zalecam chwytać tę muzykę, rozkoszować się nią i ocalać przed zapomnieniem. Tak jak filozofia indyjska inspirowała wielu europejskich filozofów odświeżając skostniałe ramy myśli zachodnioeuropejskiej tak muzyka indyjska potrafiła inspirować wielu artystów. Wystarczy wymienić choćby The Beatles, którzy bardzo wiele zawdzięczają słuchaniu Ravi Shankara, bodaj najsłynniejszego ambasadora indyjskiej muzyki (i kultury).

Ravi Shankar to człowiek niezwykły i poznanie choć części jego twórczości to chyba najłatwiejsza droga do pokochania muzyki indyjskiej. Poznanie albumu, który tutaj prezentuję to pewnego rodzaju wrota do tego odmiennego świata muzyki, choć mocno inspirującego wielu artystów (przez co jego namiastkę można znać), to jakże niezbadanego i świeżego dla europejczyka.

Ravi nagrał wiele płyt, ale pierwszym oficjalnym wydawnictwem jest Three Ragas (znane też jako Three Classical Ragas), czyli trzy ragi. Ragi to typ tonu i melodii o charakterystycznym wyrazie emocjonalnym stanowiące podstawę pod utwory improwizowane dzielone na cztery części i wstęp. Wstęp (alap) to solowe granie artysty, zaś ragę właściwą poznać można po akompaniamencie bębnów (głównie table). Płyta stanowi doskonały wstęp do muzyki indysjkiej ukazując jej prawdziwe serce i stanowiąc prawdziwe arcydzieło muzyczne. Tworzy niebywały, spirytualny klimat, który trudno odnaleźć w muzyce europejskiej. Oczywiście są artyści grający muzykę w klimatach indyjskich, ale stanowią oni raczej marną kopię takich oto dzieł.

Ze względu na moje mocne zainteresowanie muzyką indyjską ostatnimi czasy możecie spodziewać się kolejnych wpisów z nią związanych. Jednak nie będzie to szczególnie intensywne, bo długo potrafię delektować jedną płytą.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Classical (hindustani classical music)
Długość 54:52

1 "Raga Jog" – 28:21
2 "Raga Ahir Bhairav" – 15:36
3 "Raga Simhendra Madhyamam" – 10:57

czwartek, 13 września 2012

The Monks - Black Monk Time (1966)

Energetyczny, krzykliwy, emocjonalny i prymitywny. Tak określić można by krążek zespołu The Monks o nazwie Black Monk Time. Kompozycje są szybkie i naładowane energią, a teksty proste i dosadne. I choć muzycznie wydać się może zanadto prymitywnym, to trudno odmówić temu albumowi swoistego piękna. Pełni energii weterani z Wietnamu dają upust swoim emocjom w 12 błyskawicznych kompozycjach pewnego typu garage rocka. Choć zdawać mogłoby się, że są one wesołe, to kryje się za nimi wielkie rozgoryczenie. bunt i złość. Od strony jakości nagrania nie brzmi wspaniale, teksty są banalne, ale riffy chwytliwe i to nieociosane brzmienie porywa. Dla mnie to jedno z ciekawszych odkryć ostatnich tygodni. Warto poznać, bo gdyby się zastanowić to na albumie czuć elementy punkowe, jest to pewnego rodzajo protopunk, nawet bardziej dziki niż The Sonics. Naprawde udany album wyróżniający się na tle baroque popowych kapel bardzo popularnych w latach 60. 

Moja ocena 4/5
Gatunek Rock (garage rock,)
Długość 30:21

1."Monk Time" 2:42
2."Shut Up" 3:11
3."Boys Are Boys and Girls Are Choice" 1:23
4."Higgle-Dy-Piggle-Dy" 2:28
5."I Hate You" 3:32
6."Oh, How to Do Now" 3:14
7."Complication" 2:21
8."We Do Wie Du" 2:09
9."Drunken Maria" 1:44
10."Love Came Tumblin' Down" 2:28
11."Blast Off!" 2:12
12."That's My Girl" 2:24

sobota, 1 września 2012

Eric Dolphy - 'Out to Lunch!' (1964)

Out To Lunch! to drugi album free jazzowy z jakim miałem do czynienia. Pierwszym był kultowy Free jazz Colemana, który choć nieźle mną pozamiatał, to dopiero po dokonaniu Erica Dolphy'ego stałem się wielbicielem muzyki free. Gdy tylko usłyszałem pierwsze dźwięki cudownego Heat Beards byłem zakochany w tym albumie, a gdy dotrwałem do Gazzelloni, to stałem się jakby innym człowiekiem. Każda z 5 kompozycji to coś wyjątkowego i niezwykłego. Free jazz w najwspanialszej formie, który jest z gatunku "burzy mury, ale nie słuchacza". To znaczy, że niszczy utarte schematy, brzmi odjazdowo, szaleńczo, ale jednocześnie daje się świetnie słuchać. Nie jest męczący, jak niektóre dokonania ekstremistów. Pewne płyty free można słuchać powiedzmy raz dziennie, bo męczą strasznie - są wspaniałe, ale wymagają od słuchacza bardzo wielu "wyrzeczeń": skupienia i dyscypliny. Z Out to Lunch jest inaczej, po prostu wpada w ucho. Można go słuchać w nieskończoność, bo daje niesamowitego kopa energetycznego. Absolutny klasyk i jeden z najlepszych albumów free jazzu i jazzu w ogóle, a nawet całej muzyki. Nie znać to wstyd.

Moja ocena 5/5
Gatunek Jazz (free jazz)
Długość 42:31

1 "Hat and Beard" – 8:24
2 "Something Sweet, Something Tender" – 6:02
3 "Gazzelloni" – 7:22
4 "Out to Lunch" – 12:06
5 "Straight Up and Down" – 8:19

czwartek, 30 sierpnia 2012

Gdzie był jazz i rock w latach 60

Naszła mnie pewne refleksja. Słuchałem sporo jazzu z lat 50 i 60. Szczególnie lata sześćdziesiąte są bliskie memu sercu - dojrzały jazz: wybuch free jazzu i post-bopu, a to moje ulubione gatunki muzyczne. Ostatnio sporo do czynienia mam z muzyką rockową i popową lat 60 i jedna myśl nie daje mi spokoju. Podczas gdy w jazzie posłuchać możemy takie arcydzieła jak A Love Supreme, The Black Saint and the Sinner Lady, Out to Lunch, Karma, Astigmatic, The Blues and the Abstract Truth, Speak No Evil, The Inflated Tear, Spiritual Unity, Soul Station (żeby tylko wymienić po jednym albumie na wykonawcę, a i tak listę okrutnie spłycić). Są to albumy ponadczasowe, porywające nadal, które poza tym, że dobrze się je słucha prezentują niebywale wysoki poziom artystyczny i dojrzałość twórców. Po stronie rocka - jasne, późni bitelsi, jasne - The Velevet Underground, Led Zeppelin, Love, The Band, The Who, ogólnie psychodeliczny rock. Sęk w tym, że po I: to schyłek lat 60 i po II: albumy tych artystów, to nadal inna liga niż wyżej wymienione. Są wspaniałe, ale nie tak dojrzałe, są albo zbyt pretensjonalne z perspektywy czasu (tak uważam np. o debiucie King Crimson) albo po prostu zbyt prymitywne (Abbey Road) żeby móc równać się z A Love Supreme. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że jazz jest lepszy, a rock jest głupi i prymitywny. Chodzi mi o to, że podczas gdy jazz w latach 60 osiągał swoje apogeum, to rock tak naprawdę się rozkręcał. Osiągnął on swój szczyt w latach 70 i 80, zaś jazz wtedy gasnął. Tracił na popularności, bo albo w swojej rozrywkowej formie nie porywał jak punk (poza tym jak mógł porwać bez słów?) albo był zbyt zintelektualizowany (free jazz). Jazzmeni odnaleźli się w miękkim graniu, w stylu funk (Hancock) czy fusion (Davies). Czystszy jazz odszedł w niepamięć. Tak samo jest teraz. Badanie procesów, które sprawiły, że rock od lat 60 nieprzerwanie do teraz jest na czasie (zmienne style, gatunki, ale linię prostą łatwo wyznaczyć), a jazz zupełnie nie, zajmie mi jeszcze wiele lat. Co sprawia, że Beatles da się usłyszeć w radiu, a Milesa już nie, dlaczego Rolling Stones ciągle jest puszczane, a Coltrane zupełnie nie? Odpowiedź mogłaby być prosta, ale tak naprawdę nie jest. Gdy ktoś napisze, że dlatego, bo to łatwiejsza muzyka, przyjemniejsza, to jednocześnie zgadza się ze mną, że jazz jest ambitniejszy. A ambitniejszą muzykę powinno się promować. No tak, ale ambitniejsza nie znaczy lepsza, bo blues wcale skomplikowany nie jest, a trudno porządnego bluesa nie doceniać.

Chaos, który towarzyszy temu strumieniu myśli jest nieusuwalny. Wszystko co sądzę o muzyce nadal jest zbyt chaotyczne. W każdym bądź razie uważam, że jazz umarł niesłusznie, został zabity przez wulgarność rocka.

The Rolling Stones - The Rolling Stones (1964)

Debiut legendarnej grupy The Rolling Stones to płyta jak na datę wydania bardzo żywiołowa, wręcz agresywna. Dwanaście kompozycji to szybkie, pędzące kompozycje trochę rock and rollowe, trochę bluesowe i rhythm & bluesowe. 32 minuty naprawdę przyjemnej muzyki, chociaż nieszczególnie zapadającej w pamięci na dłuższą metę. I choć kilka utworów to prawdziwe hity, to nie są na tyle wspaniałe wg mnie, aby oddawać im szczególny hołd. Album najpierw wydany w Wielkiej Brytanii, a niedługo potem w USA z minimalnie zmienionym układem kompozycji na I stronie. Na początku kariery The Rolling Stones promowani byli jaki agresywna alternatywa do The Beatles. Jagger szokował na koncertach, a i muzyka była wulgarniejsza. Z perspektywy czasu trudno rozstrzygać kogo muzyka lepiej się zachowała - oba zespoły są interesujące. Debiut The Rolling Stones jak najbardziej godny uwagi - porządna muzyka.

Moja ocena 3.5/5
Gatunek Rock (rock&roll, blues rock, rhythm&blues)
Długość 32:59

1 Route 66 2:20
2 I Just Want to Make Love to You 2:17
3 Honest I Do 2:09
4 Mona [I Need You] 3:33
5 Now I've Got a Witness 2:29
6 Little by Little 2:39
7 I'm a King Bee 2:35
8 Carol 2:33
9 Tell Me 4:05
10 Can I Get a Witness 2:55
11 You Can Make It If You Try 2:01
12 Walking the Dog 3:10

wtorek, 28 sierpnia 2012

Koerner, Ray and Glover - Blues, Rags and Hollers (1963)

Trzech robotników postanowiło nagrać jak najprawdziwszy album. Od serca - skowyt duszy. Najprawdziwszy, akustyczny blues, który brzmi naprawdę szczerze. Chociaż panowie są biali, to brzmią jak czarnoskórzy bluesmeni z delty. 20 kompozycji pozwalają słuchaczowi poczuć ten niesamowity klimat wczesnego bluesa. Nie należy się więc spodziewać bogatego instrumentarium czy złożonych kompozycji, ale prostych, chwytających za serce numerów emanujących tym, czego wielu w muzyce poszukuje - szczerości. Ktoś napisał: "to prawdziwa muzyka" i ja się z tym zgadzam. Nie będę pisał więcej - jeżeli ktoś chce poznać najprawdziwszy blues niech sięgnie po ten album. Szczycić się byciem fanem bluesa, a znać jedynie elektryczne dokonania gwiazd, którym udało się przebić do mass-mediów, puszczanych w rmf.fm, to wstyd. Trzeba sięgać do korzeni, zjadać owoce z drzewa jest wygodnie, ale jakże wspanialej one smakują, gdy widziało się początki tego wspaniałego drzewa? I choć Koerner, Ray i Glover początkami bluesa nie są, to nawiązują do niego, czerpią garściami, stanowią jego świadectwo.

Moja ocena 4/5
Gatunek Blues (acoustic blues, folk)
Długość 51:45

1 "Linin' Track" (Traditional) – 2:16
2 "Ramblin' Blues" (John Koerner) – 2:42
3 "It's All Right" (Dave Ray) – 3:50
4 "Hangman" (Lead Belly) – 2:28
5 "Ted Mack Rag" (Koerner) – 1:28
6 "Down to Louisiana" (Lightnin' Hopkins, McKinley Morganfield) – 2:52
7 "Creepy John" (Koerner) – 2:38
8 "Bugger Burns" (Traditional) – 1:37
9 "Sun's Wail" (Glover) – 1:51
10 "Dust My Broom" (Elmore James) – 4:04
11 One Kind Favor" (Blind Lemon Jefferson) – 3:56
12 "Go Down Ol' Hannah" (Traditional) – 2:55
13 "Good Time Charlie" (Koerner) – 1:39
14 "Banjo Thing" (Koerner) – 1:23
15 "Stop That Thing" (Sleepy John Estes) – 2:00
16 "Too Bad" (Koerner) – 1:50
17 "Snaker's Here" (Ray) – 3:41
18 "Low Down Rounder" (Peg Leg Howell) – 2:09
19 "Jimmy Bell" (Cat Iron) – 2:43
20 "Mumblin' Word" (Leadbelly) – 2:43

niedziela, 26 sierpnia 2012

Billy Fury - The Sound of Fury (1960)

Rockabilly, czyli najwcześniejsza odmiana Rock and rolla, a więc gdyby zbytnio się nie rozdrabniać po prostu rock'n'roll. Nagrany ponoć w cztery godziny album The Sound of Fury Billy'ego Fury to dobry przykład tej muzyki. Błyskawiczne piosenki, prymitywna forma, proste teksty, lekkostrawne i dynamiczne granie - utwór mający trzy minuty, to byłaby niekończąca się opowieść. Zadowolić się musimy półtora i dwuminutowcami. Zanim poczujemy rytm, trzeba zmieniać styl tańca, bo oto kolejny utwór. Niewprawiony słuchacz nie odróżni Furii od Elvisa, ale różnice tak naprawdę są spore. Dźwięki furii to na pewno ciekawy album - znak tamtych czasów i co ciekawe na dłuższą metę też wytrzymuje starcie ze słuchaczem. Billy Fury to jeden z przedstawicieli brytyjskiej inwazji - nowej fali rocka późnych lat 50 i początków 60. To naprawdę daje się słuchać! Nie mylić z The Sound and the Fury.

Moja ocena 3/5
Gatunek Rock (rockabilly)
Długość 48:11

1 That's Love (Fury)
2 My Advice (Wilberforce)
3 Phone Call (Wilberforce)
4 You Don't Know (Wilberforce)
5 Turn My Back On You (Wilberforce)
6 Don't Say It's Over (Fury)
7 Since You've Been Gone (Wilberforce)
8 It's You I Need (Fury)
9 Alright, Goodbye (Wilberforce)
10 Don't Leave Me This Way (Fury)

Nirvana - The Story of Simon Simopath (1967)

Nirvana z Kurtem Cobainem z opisywaną tutaj nie ma nic wspólnego - zbieżność nazw przypadkowa. Podczas gdy ta nowsza kapela grała grunge, ta starsza prezentuje pop/rock w stylu The Beatles - oczywiście z Wielkiej Brytanii. Rok 1967, więc mogłoby się zdawać, że zespół z taką nazwą będzie grał psychodeliczny rock i tak jest w istocie. To znaczy jest to raczej psychodeliczny pop, a nie rock. Okładka płyty jest mocno nasycona boskim objawieniem. Sam album to bardzo lekkie i przyjemne granie z delikatnym wokalem. Im dłużej się tego słucha, tym bardziej się wkręca, a te marne 25 minut zdaje się trwać minut 5. Na początku byłem rozczarowany, zdziwiony jakim cudem ten album znalazł się na liście Mojo Collection (wielka lista najważniejszych albumów wszech czasów - po stokroć lepsza niż lista Rolling Stones Magazine), ale z czasem zrozumiałem. Gdy The Beatles już wam wyjdą bokiem, to bierzcie Nirvanę!

Moja ocena 3.5/5
Gatunek Pop, Rock (baroque pop, psychedelic rock) 
Długość 25:28

 1 "Wings of Love" – 3:20
2 "Lonely Boy" – 2:31
3 "We Can Help You" – 1:57
4 "Satellite Jockey" – 2:35
5 "In the Courtyard of the Stars" – 2:36
6 "You Are Just the One" – 2:07
7 "Pentecost Hotel" – 3:06
8 "I Never Found a Love Like This" – 2:50
9 "Take This Hand" – 2:17
10 "1999" – 2:09

środa, 20 czerwca 2012

Magma - Félicité Thösz (2012)


Śpieszę donieść o nowej płycie zespołu, który swego czasu słuchałem nałogowo. Magma, bo o nim mowa, to kapela legendarna. Szczyty awangardy rockowej - genialne połączenie muzyki progresywnej z prymitywizmem. Styl wypracowany głównie na Mekanik Destruktiw Kommandoh (album legenda) rozwijany nieustannie aż do teraz, do Félicité Thösz. Tym razem do czynienia mamy z dwiema kompozycjami z tym, że pierwsza podzielona jest na 10 sekcji, zaś druga to typowy uspokajacz po szale osiągniętym w końcowych momentach tytułowego utworu. Najpierw jest spokojnie, delikatne chóry i spokojne instrumenty, ale z każdym utworem wybijane tempo nabiera rozpędu, by w utworze Tsaï ! eksplodować, a w Öhst osiągnąć apogeum. Od razu przypominają się wspaniałe chwile spędzone z MDKommandoh, gdzie tempo było mocniejsze i większa energia towarzyszyła całej płycie. Tutaj wszystko kumuluje się w tych dwóch utworach, a wcześniej skrzętnie słuchacz jest przygotowywany i delikatnie wyciszany ostatnią piosenką. Trudno mi rokować, bo jestem ledwie po dwóch odsłuchach, ale póki co bardzo mi się podoba. Obawiam się, że album jest jako całość nieco zbyt delikatny - te chórki są troszkę za miękkie. Myślę sobie jednak, że to taka tryumfalna płyta. Po mrocznych eskapadach przyda się też w dorobku Magmy coś niosącego nadzieję, pełnego dobrej energii. Musicie poznać - myślę, że dobra wprawka, gdy nie znacie kultowego Kommandoha i Kohntarkosza, szczególnie przed tym drugim lepiej posłuchać coś łatwiejszego w odbiorze, bo może zniechęcić. 

Moja ocena 4/5
Gatunek Rock, Jazz, Experimental (zeuhl)
Długość 32:25

1. Félicité Thösz (28:06)
Ëkmah - 2:39
Ëlss - 1:11
Dzoï - 2:27
Nüms - 1:51
Tëha - 5:15
Waahrz - 4:03
Dühl - 1:19
Tsaï ! - 3:41
Öhst - 4:53
Zahrr - 0:49
2. Les hommes sont venus (4:18)

Don Cherry - Brown Rice (1975)


Don Cherry zaczynał od free jazzu, nagrał kilka rewelacyjnych albumów z kultowym Symphony for Improvisers i Eternal Rhythms na czele. Im starszy był tym bardziej wędrował w swoich muzycznych poszukiwaniach w stronę muzyki orientalnej, tradycyjnej - world music w ogólności. Upust swoim fascynacją daje w albumie bez nazwy, ale nazywanym Brown Rice za I utworem. Nie jest to już free jazz, ale nadal jazz łamiący bariery i wychodzący poza utarte ścieżki. Poza bogatym instrumentarium zwyczajowym dla jazzu jest też śpiew, stylizowany na rytualne zaklinanie rzeczywistości. Płyta jest bardzo soczysta, wyrazista i genialna po prostu. Genialna, bo wspaniale się jej słucha, ale i dlatego, że bardzo oryginalna. Pełna świetnych pomysłów i porywająca swoją świeżością. Jest to jedno z moich największych odkryć ostatnich tygodni i wracam do niej nieustannie. W twórczości Dona Cherrye'ego wyraźnie widać, że nie spoczął na laurach po kilku udanych albumach, ale ciągle szukał, ciągle próbował. Nie jest to wędrówka tak spektakularna jak Johna Coltrane'a - od hard bopu do Olatunji Concert (najekstremalniejszy free jazz lat 60), ale równie interesująca. Brown Rice to taki A Love Supreme Dona Cherry'ego. Kumulacja jego idei to, jaka muzyka powinna być. Album Dona jest wspaniały, porywający i pozostający na długo w głowie. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie każdy może podzielać tak optymistyczną opinię, jednak nie docenić tej płyty... trzeba być bez gustu.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Jazz (avant-garde jazz, world music)
Długość 39:14

1 "Brown Rice" - 5:15
2 "Malkauns" (Bengt Berger, Don Cherry) - 14:02
3 "Chenrezig" - 12:51
4 "Degi-Degi" - 7:06

Jim Hall - Concierto (1975)


Było sporo elektroniki, a więc pora na zmianę klimatu. Nie radykalną, bo Bohren und der Club of Gore powinien was nieco przygotować na płytę jazzową. W latach 70 jazz już dosyć cienko się miał jeżeli chodzi o popularność, bo o jakości tworzonych płyt i płodności artystów tego powiedzieć nie można. Hard bop się wyczerpał już dosyć dawno, a zryw free jazzowy też się wypalał. Największą popularnością cieszył się fusion, czyli połączenie jazzu z rockiem. Klasycy hard bopu zaczęli ostro iść w tym kierunku. Pojawiały się jednak albumy różnego typu - wracające do korzeni big bandu czy cool jazzowe. Concierto Jima Halla to cudowny, w bardzo klasycznym stylu album z muzyką cool. Zimny, spokojny, klimatyczny jazzik z gitarką i kojąco szarżującą trąbką. Pierwsze 3 utwory są dosyć dynamiczne, troszkę hard bopujące, ale tytułowe Concierto De Aranjuez to powolny utwór o cudownie kojącym brzmieniu. Prawie 20 minut jednostajnego klimatycznie grania, które absolutnie się nie nudzi, a jedynie odpędza stres, nerwy, koi i leczy wszelkie rany. Relaksująca moc Concierto jest niesamowita. Całą płytę słucha się dobrze, ale ostatnie 20 minut to doznanie metafizyczne. Cudowna atmosfera. Istnieje reedycja z kilkoma bonusowymi utworami.

Moja ocena 4/5
Gatunek Jazz (cool jazz, modal jazz)
Długość 37:49 (bez bonusu)

1 You'd Be So Nice To Come Home To - 7:05
2 Two's Blues - 3:51
3 Answer Is Yes - 7:37
4 Concierto De Aranjuez - 19:16
Bonus:
5 Rock Skippin' - 6:12
6 Answer Is Yes (alternate take) - 5:36

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Bohren & der Club of Gore - Black Earth (2004)


Bohren und der Club of Gore (czasem pisane and, najczęściej z &) i ich Black Earth to już chyba legenda. Gatunkowo różni ludzie określają to jako dark ambient, funeral jazz czy doom jazz. To powinno wystarczyć za charakterystykę tej genialnej płyty. Powolne tempo i mroczny klimat. Nie jest to album straszny, ale ma coś w sobie takiego, że człowiek robi się od razu bardziej melancholijny. Perkusja uderza rzadko, saksofon powolutku sobie błądzi, nikt nigdzie się nie śpieszy, a w tle ciągnący się pomruk niczym wiejący wiatr w ciemną noc. Opuszczone miasto późną nocą, samotny mężczyzna w kapeluszu idący małą uliczką, wyjący pies. Ogarnia go smutek, bo coś strasznego mu się przydarzyło. Dajmy na to zmarła mu żona, a on trzymając ręce w kieszeni wędruje w tę ciemną noc. Piękna płyta, zarówno dla fanów ambientu jak i jazzu. Trzeba mieć tylko odpowiedni nastrój, chociaż Black Earth włączony w ciszy sam stwarza stosowny klimat. Wpływa na człowieka i nastawia go pesymistycznie. Jednak w tym dołującym nastroju jest pewien cień nadziei.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Jazz (dark jazz, dark ambient)
Długość 1:10:55

1 "Midnight Black Earth" – 8:45
2 "Crimson Ways" – 6:39
3 "Maximum Black" – 7:38
4 "Vigilante Crusade" – 7:30
5 "Destroying Angels" – 7:10
6 "Grave Wisdom" – 6:32
7 "Constant Fear" – 6:27
8 "Skeletal Remains" – 7:58
9 "The Art of Coffins" – 12:04

John Zorn - The Big Gundown (1986)


Jeden z pierwszych albumów Johna Zorna to zestaw coverów twórczości Ennio Morricone. Młody muzyk wziął na warsztat utwory z różnych filmów, głównie z lat 70, i stworzył coś niepowtarzalnego. 50 minut jednej, wielkiej zgrywy, która jednocześnie jest hołdem dla niezapomnianego i chyba największego twórcy spoundtracków filmowych. Wyciągnięta melodia z kompozycji Ennio wzbogacana jest pozornie losowymi dźwiękami, zgrzytami, jękami, piskami, uderzeniami a prócz tego totalnie przearanżowana i często zagrana na zupełnie innych instrumentach niż w oryginale. Od razu można skojarzyć oryginał, ale pomylić zornowską wersję z morriconowską nie sposób. Kojarzyć to wszystko może się z Frankiem Zappą. Jednocześnie album jest mocno jazzowy i mimo pierwszego wrażenia bycia jednym wielkim żartem, to wydaje się być przemyślaną konstrukcją. Do płyty nie wraca się łatwo, ale gdy już się zacznie, to trudno się oderwać. Są w płycie momenty, np. Poverty (z Pewnego razu w Ameryce), gdzie powraca nieskazitelne piękno kompozycji Morricone, dodatkowo odświeżone przez Zorna, by po chwili słuchacz poczuł się wręcz oszukany totalnie jajcarskim utworem. Trudno może się w tym odnaleźć na początku, ale taka dekonstrukcja klasycznego kanonu co "piękne" i "miłe dla ucha" nie irytuje, bo Zorn daje coś w zamian. Zorn stanął na wysokości zadania i pokazał, że covery nie muszą być nudne. 

Moja ocena 4/5
Gatunek Experimental (jazz, sountrack)
Długość 50:42

1 The Big Gundown
2 Peur Sur La Ville
3 Poverty (Once Upon A Time In America)
4 Milano Odea
5 Erotico (The Burglars)
6 Battle of Algiers
7 Gui La Testa (Duck, You Sucker!)
8 Metamorfosi (La Classe Operaia Va In Paradiso)
9 Tre Nel 5000
10 Once Upon A Time In The West

Klaus Schulze - Cyborg (1973)


Na świeżo po opisie Irrlichta opisanie drugiego albumu Klausa Schulze nie powinno mi sprawiać problemu. Nie sprawia, chyba że chcę być oryginalny. Sęk w tym, że to podobne albumy. Gama dźwięków na Cyborgu się zwiększa, ale emocje, które wywołuje w słuchaczu są podobne. Dzieło jest dwupłytowe, a więc prawie 100 minut podróży po mrocznych równinach powinno zadowolić fanów Irrlichta, a przeciwników jedynie zirytować. "Tego się nie da słuchać", "tam nic się nie dzieje" - mogą argumentować, ale My, gwiezdni wędrowcy wiemy, że nic nie jest tak wspaniałe jak Schulze późną nocą. Kolejny wspaniały album, ale nie jest równie oryginalny co pierwsze dzieło. Za brak oryginalności muszę uciąć swoją ocenę, ale nie tylko za to. Bardziej mogłem się wczuć w Irrlicht niż w Cyborga, chociaż i on angażuje. Jeżeli ktoś zacznie przygodę z Klausem od Cyborga, to pewnie będzie go stawiał wyżej niż debiut. Bez wątpienia jednak obie płyty niosą niespotykane wcześniej doznania. Samotność i bezradność na nowo zdefiniowane. Kosmiczna podróż do odbycia w domu. Po co widzieć oczami, róbmy to uszami.
P.S. Istnieje wersja z 50 minutowym utworem bonusowym. Nie dane mi było go posłuchać, ale oczekiwać można jeszcze większej dawki schulzowego grania po prostu.

Moja ocena 4/5
Gatunek Electronic (progressive electronic, berlin school)
Długość 1:37:24 (bez bonusu)

1 Synphära (22:48)
2 Conphära (25:51)
3 Chromengel (23:49)
4 Neuronengesang (24:43)
Bonus:
5 But Beautiful (50:55)

niedziela, 17 czerwca 2012

Klaus Schulze - Irrlicht (1972)


"Samotność we Wszechświecie" - tak mogłaby nazywać się debiutancka płyta Klausa Schulze. Spróbuję ją zaprezentować odtwarzając emocje, które towarzyszą mi podczas odsłuchiwania tego genialnego albumu.

Ebene.
Wyłaniają się delikatne dźwięki, coraz częściej i mocniej uderzają mnie swą surowością. Jeden z nich zwycięża i trwa nieustannie zwiększając swoje natężenie. Mknie niczym potężna fala uderzeniowa i roztrzaskuje wszystko co napotyka na swojej drodze. Nabiera mocniejszej, acz wolniejszej formy i trwa. Trwa zmieniając siłę swojego natężenia, raz mocniej, a raz nieco słabiej. Zaczyna przelewać się z lewej strony na prawą i tak nieustannie. Jest chropowaty i towarzyszą mu inne dźwięki, które pobrzmiewają w tle, każdy z nich żyje swoim życiem. Są chwile gdy ten naczelny zostaje całkiem sam, ale przez większość czasu coś mu towarzyszy i dysharmonizuje całą strukturę. Z lewej do prawej, a w tle pulsujące i narastające lub gasnące brzmienia. Przebłyski elektronicznych tonów i głos z niekończącym się echem. To krzyk w próżni. Chropowaty dźwięk nieustannie trwa zmieniając nieco swoje natężenie, a wszystko w tle pojawia się i nagle znika nadając głównemu tonowi nieco inną barwę. Czy to jest muzyka czy kolaż możliwości syntezatorów? A może coś więcej - podróż w kosmos? Próbując tego słuchać robiąc dodatkowo coś innego czeka nas rozczarowanie, ale w pełni oddając się tylko temu albumowi można przebyć niezwykłą podróż. Właśnie teraz dźwięk lecący z lewej do prawej strony bombarduje uszy. Przyspiesza swój lot, pojawia się z oddali lewej strony i znika daleko po prawej. W końcu zatrzymuje się pośrodku i nabiera siły, jest coraz głośniejszy, aż w końcu znowu leci z lewej do prawej, by ponownie zatrzymać się i stawać się coraz mocniejszym. To jest nieprzyjemne dla uszu, a jednocześnie tak wspaniałe. Pojawia się w tle kolejny dźwięk, którego brzmienie zdaje się nie mieć końca, aż do momentu gdy ten sam ton zaczyna się na nowo. Kolejne drgania kumulują się tworząc hałas nie do zniesienia, który jednocześnie hipnotyzuje i nie pozwala się oderwać od słuchania. Pojawia się brzmienie, w tle dziesiątki innych, brzmienie ustaje, gdy nadkłada się na nie kolejne, które jest identyczne. Dźwięki pną się czasem bardziej w górę, by po chwili iść na dół. Tytuł piosenki ebene znaczy równina. Równina dźwięków, choć nie zupełna płaszczyzna. Pewne drobne zmiany wysokości są odczuwalne. Odczuwalny jest też wiatr i pewne obiekty zakłócające wizualną ciszę. Równina wydaje się być nieskończona. Wydaje się być pusta, choć coś na niej jest. Na pewno słuchacz - czy raczej wędrowiec - jest na niej samotny. Wędrówka przed siebie może nie mieć sensu, a więc może lepiej się poddać? Wzrok bombardują widoki, które nic nie przedstawiają. Uszy bombardują dźwięki, które nic nie przedstawiają. Natężają się, są szybsze i intensywniejsze, jest ich więcej i zdają się nigdy nie skończyć. Tempo jest zawrotne, trudno to wytrzymać, tak samo jak trudno wytrzymać wieczność na pustej planecie. Szaleństwo zaczyna ogarniać wędrowca, choć nic go nie otacza, nic nie powinno wywoływać strachu, to jego serce bije coraz szybciej. Zaczyna się panicznie bać, ale sam nie wie czego. Co może stać się wędrowcowi na pustkowiu? Zdaje się, że nic. Nie czeka go żadne niebezpieczeństwo, a mimo wszystko jest pełen lęku - strachu i napięcie nie pozwala mu się skupić. Dźwięki szaleją, trudno wskrzesić wspomnienia o delikatnie natężających się tonach z początku przygody. Teraz są szalone i nieustępliwe. Tak samo bezduszne i tak samo trudne do zniesienia. Czy ta udręka kiedykolwiek dobiegnie końca? Wreszcie koniec. Koniec by nastąpiła:

Gewitter.
Burza. Najpierw spokojnie, ale pulsujące dźwięki momentami osiągają siłę, która sprawia ból. Atakuje z każdej strony, nie ma żadnej ucieczki. Trzeba ją znieść, choć wydaje się to niemożliwe. Nadziei dodaje fakt, że żadna burza nie trwa zbyt długo. Delikatny dźwięk z tła nieco koi, ale te z pierwszego planu budzą wielki niepokój. Uderzają i znikają. Pojawiają się zupełnie znienacka, by uderzyć jak piorun. Najpierw uderzenie, jego widok, a dopiero dźwięk. Realne zajście, a potem dopiero po ułamku sekundy jaki potrzebuje światło aby do nas dotrzeć, dostrzegamy piorun, by w końcu usłyszeć dźwięk. Potężne huknięcie. Prócz mocnych uderzeń gnębi nas cisza, która poprzedza każde uderzenie. Narasta w głowie wędrowca z każdą sekundą oczekiwania na kolejne uderzenie - czy piorun nie trafi w niego? Już nie ma piorunów, tylko rzęsisty deszcz.

Exil Sils Maria.
Burza minęła. Teraz następują kojące chwile spokojnych dźwięków. Przejaśnia się na równinie, może to chwila, gdy wędrowiec dotrze do celu? Pora chyba odpocząć i porozmyślać nad przebytą drogą. Nieznana kraina choć w ułamku została ujarzmiona. Jednak nadal nie można czuć się bezpiecznie, bo ciągle wędrowca atakują niespokojne i niepokojące widoki, choć po nich następuje chwila oddechu. Nadal nie jest łatwo, ale jest dużo łatwiej niż było na początku, szczególnie przed burzą. Dźwięki wirują i nabierają rozpędu, gdy osiągają dużą moc, to zaczynają nieco opadać. Tym delikatnym, wyciszającym brzmieniem, które mimo wszystko nie daje wypocząć album się kończy. Nastąpiła noc.

Potem może, choć nie musi, nastąpić 4 kompozycja - wejście do podziemi (Dungeon) z reedycji. Kolejne 24 minuty podróży po opuszczonej planecie. Dla jednych to może być za dużo i 50 minutowa podróż wystarcza, innym nawet wejście w podziemia będzie za mało. Warto się zapuścić, bo kolejne dokonania Schulze nie są wędrówkami krótkimi, więc wędrowiec musi być przygotowany na długie i wyczerpujące podróże.

Trudne, ale może okazać się bardzo wdzięczne. Muzyka kreująca niebywałą atmosferą w głowie słuchacza o ile odpowiednio się jej odda. Życzę wam powodzenia wędrowcy muzyki.

Moja ocena 5/5
Gatunek Electronic (progressive electronic, berlin school)
Długość 1:14:31 (z bonusem)

1 Satz: Ebene  23:23
2 Satz: Gewitter (energy rise—energy collaps)  5:39
3 Satz: Exil Sils Maria  21:25
Bonus:
4 Dungeon (reissue bonus track) 24:00

Einsturzende Neubauten - Halber (1/2) Mensch (1985)


Einsturzende Neubauten to niezbyt wdzięczna nazwa zespołu. O ile dla niemieckojęzycznych ludzi może nie stwarzać problemów, tak dla wszystkich pozostałych nie jest łatwa. Zarówno do wymówienia, jak i zapamiętania. Nazwa oznacza "walące się nowe budownictwo" - po polsku brzmi co najmniej komicznie. Jest to kapela założona w 1980 roku i eksperymentująca nieco z instrumentami tworzonymi przez siebie samych, a słowa piosenek często nic nie znaczą - nowotwory językowe. Album Halber Mensch (zapisywany też 1/2 Mensch) to płyta bardzo charakterystyczna. Takiego twardego, wyrazistego industrialu ze święcą szukać. Wszystko we wszystkich utworach jest mocne, silne, miażdżące. Jednocześnie klimat jest surowy i mroczny, bardzo przytłaczający. Szybkie tempa, czasem nieco taneczne, mocno hipnotyzujące i bezduszne. Album przywodzi na myśl skojarzenia z bezdusznym zakładem z lat 70, gdzie człowiek przez 10 godzin kilkoma ruchami wspomaga machiny w tworzeniu jakichś śrubek. Genialny film Klasa robotnicza idzie do raju mógłby mieć w soundtracku 1/2 Menscha. Przygnębiające i przytłaczające.

Moja ocena 4/5
Gatunek Electronic (industrial)
Długość 56:15 (z bonusem)

1 Halber Mensch - 4:10
2 Yü-Gung - 7:13
3 Trinklied - 1:15
4 Z.N.S. - 5:39
5 Seele brennt - 4:05
6 Sehnsucht (zitternd) - 2:55
7 Der Tod ist ein Dandy - 6:45
8 Letztes Biest (am Himmel) - 3:21
Bonus:
9 Sand - 3:29
10 Yü-Gung (Adrian Sherwood mix) - 7:29
11 Das Schaben - 9:12

sobota, 16 czerwca 2012

Organisation - Tone Float (1970)


Jedyna płyta Organisation wydana w roku 1970 w reedycjach na okładce obok nazwy zespołu ma wielki napis PRE-KRAFTWERK. Nic dziwnego, bo Kraftwerk zdobył ogromną popularność, a jakby na to nie spojrzeć Organizacja jest pewnego rodzaju proto-kraftwerkiem. Po pierwsze chodzi o skład - dwóch członków kapeli po odejściu z niej założyło Kraftwerka (Ralf Hütter i Florian Schneider-Esleben) i po drugie muzycznie obie kapele mają wiele wspólnego. Jednak ktoś zachęcony napisem PRE-KRAFTWERK może nieco się rozczarować, bo podobieństwa są głównie z wczesną działalnością popularnej krautrockowej grupy. Kompozycje Organisation pozbawione są śpiewu, same przetworzone i wzbogacone elektroniką dźwięki "rockowych" instrumentów. Klimat jaki udało się odmalować muzykom jest wyborny. Taki nieco mistyczny (rytualny), lekko mroczny i hipnotyzujący.  Tytułowy utwór rozkręca się bardzo długo i cechuje się dużą powtarzalnością sekwencji, które co jakiś czas wzbogacone są nowym pomysłem i dalej, dalej, aż do finału. Trochę ma to z "jamu", czyli instrumentalnych improwizacji ciągnących się w nieskończoność, które co jakiś czas wzbogacają się kolejnymi dźwiękami, a potem wraz z nimi trwają dalej. Im dłużej się tego słucha, tym bardziej przyciąga. Zaskakująco dobry album, widząc okładkę PRE-KRAFTWERK spodziewałem się takiego Kraftwerka w stylu We Are the Robots, ale jeszcze bardziej prymitywnego i mniej chwytliwego. Bardzo miłe zaskoczenie! Muzyka z Tone Float jest naprawdę oryginalna i powinna się bronić sama, bez żadnych durnych dodatkowych napisów. Polecam serdecznie.

Moja ocena 4/5
Gatunek Electronic, Rock (krautrock)
Długość 52:13

1 Tone Float (20:46)
2 Milk Rock (5:24)
3 Silver Forest (3:19)
4 Rhythm Salad (4:04)
5 Noitasinagro (7:46)
6 Vor Dem Blauen Rock (Beat Club 5/71)

piątek, 15 czerwca 2012

Karlheinz Stockhausen - Gesange der Junglinge, Kontakte (1963)


Nie czuję się kompetentny by opisywać to dzieło Karlheinza Stockhausena, więc jedynie zasygnalizuję co sądzę. Najsłynniejsza kompozycja tego płodnego XX-wiecznego kompozytora sytującego się w elektronice, muzyce konkretnej czy tape music, czyli Gesang der Junglinge (Śpiew młodziaków) jest utworem niełatwym w odbiorze i niełatwym w zrozumieniu. Określa się go często jako pierwsze mistrzowskie dzieło w muzyce elektronicznej, więc czy muszę zachęcać do poznania? Na kompozycję składa się zmiksowany śpiew chłopców (śpiewających tekst z Biblii) z elektronicznymi dźwiękami. Bez znajomości pnia trudno czerpać pełną satysfakcję z obcowania z gałęziami. Pozostałe dwie kompozycje - Kontakte Teil 1 i 2, to konkretna sieka. Kosmiczne, elektroniczne dźwięki, które zdają się nigdy nie kończyć. Wyborna sprawa. Z perspektywy czasu trudne do odsłuchu. Trzeba pamiętać, że to nie jest muzyka rozrywkowa. Nie próbuję interpretować, oceniać, a jedynie informuję o istnieniu i zachęcam do posłuchania. Album jest bardzo ważny nie tylko w historii muzyki elektronicznej, ale i całej współczesnej. 
W momencie tworzenie tego opisu słuchałem Daft Punk - Discovery (2001), który to wykonawca ma przeszło 100 milionów odsłuchań na last.fm, a jest tak prymitywny i niewymagający, że aż strach. Tego się słucha, podczas gdy Stockhausen jest w obszarze zainteresowań tylko nielicznych. Zresztą, to banalne co chciałem napisać, bo z każdą ze sztuk jest identycznie. Prosty chłam jest popularny, a coś ambitniejszego siedzi w podziemiu. Chyba jedynie książki są w lepszej sytuacji, bo one już z definicji są "ambitne" i nikt ich nie czyta. 
P.S. Te dwie kompozycje to wprawka do działalności elektronicznej Stockhausena z przełomu lat 50-60. Wyczerpującym wydawnictwem jest Elektronische Musik, ale o nim innym razem.

Moja ocena -/5
Gatunek Electronic (musique concrete, electroacoustic, tape music)
Długość 48:11

1 Gesang Der Jünglinge
2 Kontakte 1. Teil
3 Kontakte 2. Teil

Black Devil - Disco Club (1978)


Francuski duet Bernard Fevre i Jackie Giordano w 1978 roku nagrywają album mocno inspirowany dokonaniami Giorgio Morodera, a przede wszystkim From Here To Eternity. Jednocześnie jest to płyta zupełnie inna - niosąca zupełnie inny klimat. Strukturalnie dzieło Black Devil (tak nazwał się duet) jest zbliżone do najsłynniejszego dzieła Morodera. Mamy równy, pędzący rytm różnicowany silą basu, do tego powtarzalna, syntetyczna melodia pojawiająca się co rusz i znikająca po chwili. Do tego przetworzony śpiew (melodeklamacja) i jakiś nieokreślony, mroczny klimat. Dark disco? Wszystko razem po pierwszym przesłuchaniu wydaje się nieco prymitywne, choć trochę chwytliwe, ale nie w tym MTV-owskim sensie. Ma coś w sobie ten album o czym można uświadczyć się po kolejnych przesłuchaniach. On hipnotyzuje, wciąga i zostaje w głowie. To taki mroczny Moroder. Godna uwagi jest jeszcze okładka w świetnym stylu. Taka ordynarna, komiksowa, w stylu Milo Manary (autor erotycznych... porno komiksów). Dobrze oddaje klimat albumu i tak jak on ma coś w sobie.

Moja ocena 4.0/5
Gatunek Electronic (electro-disco)
Długość 30:07

1 ""H" Friend" - 5:43
2 "Timing, Forget The Timing" - 4:34
3 "One To Choose" - 4:57
4 "We Never Fly Away Again" - 4:53
5 "Follow Me (Instrumental)" - 5:15
6 "No Regrets" - 5:00

czwartek, 14 czerwca 2012

Tangerine Dream - Phaedra (1974)



Tangerine Dream to niemiecki zespół tworzący muzykę elektroniczną założony w 1967 roku przez Edgara Froese. Skład zmieniał się wielokrotnie, chwilowo członkiem projektu był nawet legendarny Kalus Schulze. Działalność Tangerine Dream (Pomarańczowy sen?) ma kilka etapów - pierwszy nazywany "Pink Years" (różowe lata) to krautrockowe  granie (odłam progresywnego rocka z Niemiec, z dużą dawką elektroniki) z wpływami New Age (muzyka niosąca nowinę - przyszłe dobro i pokój dla świata). Przełomem był wydany w 1974 roku album Phaedra, który odniósł duży komercyjny sukces. Zawędrował też wysoko w listach "przebojów". Nie był to już krautrock, a czysta muzyka elektroniczna w "schulzowym" sensie. Tak wysoka popularność płyty pociągnęła za sobą coraz większe zainteresowanie tym rodzącym się nurtem muzyki. Niedługo później pojawiło się Oxygene Jeana Michele Jarre'a, po którym nastąpiła lawina łatwo przyswajalnej elektroniki, która zdobywała gigantyczną popularność.
Przechodząc do samego albumu - jest to muzyka powolna i miła dla ucha. Jest w niej pełno pustej przestrzeni i dźwięków, które przez całe utwory nasilają się wespół z pewnymi sekwencjami ciągle się powtarzającymi. Ogólnie można to umieścić gdzieś pośrodku wczesnych dokonań Schulze, gdzie dźwięk był chropowaty, nieprzyjemny, ale budujący niesamowitą atmosferę, a Jean Michel Jarre'em, gdzie było lekko i przyjemnie. Płyta jest świetna do posłuchania jako tło, ale i sama daje dużą satysfakcję. Jednak nieco leniwy nastrój może wydać się mało charakterystyczny. Brakuje jej nieco wykopu, wydaje mi się nieco zbyt mdła. Mimo to, serdecznie polecam, bo sam będę jeszcze wielokrotnie wracał, gdy będę chciał wytworzyć odpowiedni nastrój innego wymiaru. Nie porywa, ale to naprawdę kawał świetnej muzyki, która zachęciła mnie do dalszego poznawania Tangerine Dream. A ponoć kolejne albumy są jeszcze lepsze. 
P.S. Mam wrażenie, że nie doceniam w pełni potencjału tej płyty i moja obecna opinia może ulec zmianie, ale po prostu jako zafascynowany Klasuem Schulze opowiadam się raczej za bardziej inwazyjnym graniem.

Moja ocena 3.5/5
Gatunek Electronic (progressive electronic, ambient?)
Długość 37:33

1 Phaedra  (16:24)
2 Mysterious Semblance at the Strand of Nightmares (9:33)
3 Movements of a Visionary (7:42)
4 Sequent C  (2:10)

wtorek, 12 czerwca 2012

Max Richter - The Blue Notebooks (2004)


Wydany w 2004 roku The Blue Notebooks jest albumem niezwykłym. Tradycje muzyki minimalistycznej w świeżej formie sprawiają, że płyta jest jednym z najciekawszych wydawnictw ostatnich lat. Prosty materiał melodyczny, silne akcentowanie struktur rytmicznych i jasność harmonii sprawiają, że The Blue Notebooks słucha się wyśmienicie. Album jest wolny i melancholijny, ale nie przygnębiający. Raczej sentymentalny niż smutny. Niektóre utwory poprzedzone są czytanymi cytatami z literatury czy poezji, co dodatkowo dodaje uroku całości. Nie jest to absolutnie pretensjonalne, ale po prostu jest i wydaje się jakby być musiało. Przyjemne, kojące dźwięki dla niektórych mogą wydać się mało charakterystyczne, ale okazuje się, że z każdym przesłuchaniem płyta staje się coraz bardziej charakterystyczna. Delikatność to zaleta, a powtarzalność pewnych struktur to oczywista cecha muzyki minimalistycznej, której Max Richter jest doskonałym przedstawicielem. Dźwięki są ciepłe, kojące i idealnie nadają się na środek bezsennej nocy. Zarówno jako cel (słuchanie tylko tej płyty), jak i środek (jako tło do innych czynności) album The Blue Notebooks sprawdza się idealnie.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Classical (minimalizm, ambient?)
Długość 40:29

1 The Blue Notebooks
2 On the Nature of Daylight
3 Horizon Variations
4 Shadow Journal 8:22
5 Iconography
6 Vladimir's Blues
7 Arboretum
8 Old Song
9 Organum
10 The Trees
11 Written on the Sky

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Jean Michele Jarre - Oxygene (1976)


Do pewnego czasu Jean Michele Jarre kojarzył mi się nieszczególnie miło. Miałem jakieś mgliste wyobrażenie o jego twórczości, które ciągle odpychało mnie od próby zagłębienia się w jego albumy. Całe szczęście, że w końcu zwalczyłem to uprzedzenie i sięgnąłem po jego najsłynniejszy album - Oxygene. Sześć kompozycji o kolejnych numerach zatytułowanych po prostu "tlen". Warto zwrócić uwagę na datę wydania, album jest już bardzo wiekowy, ale nadal wychodzi obronną ręką i porywa w niesamowity świat elektronicznych dźwięków. Dzieło Jarre'a było przełomowe. Istniało już sporo zespołów grających elektroniczną muzykę o wysokiej jakości, ale żaden z nich nie odniósł takiego sukcesu komercyjnego jak album Oxygene. Jarre wypracował taką formułę muzyki elektronicznej, która potrafi porwać nawet puszczona w radiu w zatłoczonym miejscu. Nie jest to jednak chamski pop na syntezatorach, to naprawdę bogaty album, który po prostu jest przyjemny do słuchania i na tyle zwracający uwagę, że do tej pory jest najlepiej sprzedającym się album wszech czasów we Francji. W sumie sprzedał się bodaj w 15 milionach egzemplarzy.

Nawet jeśli wydaje się wam, że nie znacie tej płyty, to najprawdopodobniej mylicie się. Oxygene IV tyle razy używany był w filmach, reklamach, do tej pory puszczany jest w sentymentalnych radiach, że po prostu trudno aby ostał się ktoś, kto tego nigdy nie słyszał. Reszta albumu jest podobna, bo i siłą tego wydawnictwa jest spójność. Całe 40 minut Jarre maluje syntezatorami cudowny, "kosmiczny" klimat. Taki kosmos na wyciągnięcie ręki. Gdy Klaus Schulze przytłaczał i oferował podróż w kosmos w rozklekotanej rakiecie kosmicznej, to Jarre zaoferował podróż I klasą jako VIP. Lekko i przyjemnie, a widoczki podobne. Tylko trudu brak. 

Moja ocena 4.0/5
Gatunek Electronic (progressive)
Długość 39:39

1 "Oxygene (Part I)" - 7:40
2 "Oxygene (Part II)" - 8:09
3 "Oxygene (Part III)" - 2:55
4 "Oxygene (Part IV)" - 4:15
5 "Oxygene (Part V)" - 10:24
6 "Oxygene (Part VI)" - 6:21

John Zorn - Moonchild (2006)


Trio muzyków pod komendą klasyka awangardy Johna Zorna szaleje jak rzadko kiedy. Hałaśliwe piosenki bez słów (jak głosi podtytuł płyty) na początku mogą być ciężkostrawne, jednak z czasem i w tym szaleństwie odnaleźć można harmonię. Śpiewa słynny Mike Patton znany skądinąd (Faith No More, Mr. Bungle, Fantomas, Tomahawk i wiele innych projektów), chociaż śpiewem to trudno określić. Śpiew bez słów, jęki, wrzaski, torturujące uszy zgrzyty i wszystkie inne zabiegi, które sprawiają, że płyta wydaje się być jeszcze bardziej szalona. Jednak nie tylko Mike Patton wariuje, również perkusista Joey Byron wytwarza rytmy niecodziennie, wespół z basistą Trevorem Dunnem. Tylko trzech muzyków i jeden pan stojący za nimi, a takie bogactwo dźwięków! To wszystko jest szalone, pełne zwrotów tempa i na pewno niejednemu będzie trudno to znieść. Album poprzez swoje "zwroty akcji" jest naprawdę niełatwy, ale paradoksalnie intryguje. Łączy hipnotyczną intensywność rytuału (kompozycja) ze spontanicznością magii (improwizacja) i prezentuje to w nowoczesnym formacie muzycznym (rock). Każdy poszukujący nowej, ekscytującej i brutalnej muzyki powinien spróbować. Każdy fan Mike'a Pattona (szczególnie Fantomasa) musi to poznać. Co do fanów Zorna - cóż, kochający tradycyjny czy awangardowy jazz mogą być nieco zagubieni, ale powinni docenić potęgę nieskrępowanej improwizacji. 45 minut albumu wyczerpuje słuchacza na tyle, że nie ma ochoty wracać do niego zbyt szybko. To jedna z tych płyt, która męczy, niektórych nawet na tyle, że nie będą w stanie po nią znowu sięgnąć. Ci jednak, którzy sięgną znowu i znowu, będą zadowolenia. Muzyka, której nie usłyszy się w MTV.

Moja ocena 4.0/5
Gatunek Experimental (zbyt skomplikowane, by określić inaczej)
Długość 45:14

1 Hellfire (4:07)
2 Ghosts of Thelema (4:32)
3 Abraxas (3:13)
4 Possession (5:21)
5 Caligula (1:47)
6 616 (5:20)
7 Equinox (4:07)
8 Moonchild (6:51)
9 Part Maudit (2:49)
10 Summoning (2:30)
11 Sorceress (4:37)

niedziela, 10 czerwca 2012

Coil - The Ape of Naples (2005)


Coil w latach 80 mocno inspirował wiele industrialowych kapel. Sam zespół nie sprzedawał się jakoś wybitnie, ale skutecznie zdobywał przychylną opinię krytyki i coraz większe rzesze fanów. Na szczególną uwagę wg mnie zasługuje nie sam debiut, który jest co prawda albumem ciekawym, ale nie tak porywającym jak Horse Rotorvator, o którym teraz myślę. Trudny w odbiorze i brutalny hałas rzadko kiedy daje tyle satysfakcji. Zimne dźwięki przyciągają i zostają w głowie na długo. Coil jednak ciągle ewoluował i płyty z początku XXI wieku są zupełnie inne niż te z lat 90 i 80. The Ape of Naples wraca w pewnym sensie do tradycji. Ostatni album nagrany za życia Johna Balance'a (wydany już po jego śmierci) nie do końca jest zwyczajnym studyjnym krążkiem. Poza materiałem nagranym w studiu jest nieco dźwięków z koncertów, no i sam materiał studyjny nie pochodzi z jednej sesji. Nie sprawia to jednak, że jest niespójny. Wręcz przeciwnie! Jest dosyć powolny, bardzo mroczny i początkowo męczący. Szybko jednak bogactwo dźwięków i ciężki klimat sprawiają, że zapomina się o bożym świecie i płynie się razem z ostatnim wielkim dziełem Coil. Dla samotnych dusz w samotną noc, aby jeszcze bardziej dobić się świadomością swojej samotności. Aby jeszcze bardziej poczuć się źle i smutno.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Electronic (dark ambient? industrial?)
Długość 65:32

1 Fire of the Mind
2 The Last Amethyst Deceiver
3 Tattooed Man
4 Triple Sun
5 It's in My Blood
6 I Don't Get It
7 Heaven's Blade
8 Cold Cel
9 Teenage Lightning 2005
10 Amber Rain
11 Going Up