Łączna liczba wyświetleń

piątek, 21 września 2012

Tim Hardin - Tim Hardin 2 (1967)

Idąc za ciosem, po rewelacyjnej płycie Freda Neila pora na materiał nieco inny, ale równie ciekawy. Druga płyta Tima Hardina o nazwie Tim Hardin 2 to rzecz niebywale interesująca. Zaledwie 22 minuty nagrania, bo Tim nie bawił się na siłę w wydłużanie utworów, po prostu tworzył je tak długie, na ile potrzebował. Materiał przez to jest bardzo różnorodny i każda sekunda jest bardzo cenna dla słuchacza. Sam Hardin nie poważał zbyt tej płyty, gdyż nagrał śpiew i akompaniament gitary, a resztę na chama dodał producent (resztę zespołu), bez konsultacji z autorem. Trudno orzec czy stało się dobrze czy źle, bo bez całego tego niespodziewanego dodatku instrumentalnego album zachowałby bardziej osobisty klimat. Nie ma co gdybać, bo choć jako całość płyta może brzmieć dla niektórych zbyt miękko, wręcz pretensjonalnie, ale ma coś w sobie. Długość sprawia, że błyskawicznie można poznać to dzieło na pamięć, a to wcale nie przeszkadza, by cieszyć się kolejnymi odsłuchami. Bardzo ważna płyta i dla wielu osób może być jedną z najważniejszych w życiu, więc spróbuj, bo może jesteś jednym z nich?


Moja ocena 4/5
Gatunek Folk (Contemporary FolkSinger/Songwriter)
Długość 22:38

1 "If I Were a Carpenter" – 2:41
2 "Red Balloon" – 2:37
3 "Black Sheep Boy" – 1:58
4 "The Lady Came from Baltimore" – 1:49
5 "Baby Close Its Eyes" – 1:52
6 "You Upset the Grace of Living When You Lie" – 1:47
7 "Speak Like a Child" – 3:15
8 "See Where You Are and Get Out" – 1:12
9 "It's Hard to Believe in Love for Long" – 2:17
10 "Tribute to Hank Williams" – 3:10

czwartek, 20 września 2012

Fred Neil - Fred Neil (1966)


Definiowanie muzyki folk nie należy do łatwych, a każda z definicji poza szeregiem zalet ma z pewnością kilka wad. Najogólniejsza to ta Lomaksa, która z grubsza brzmi - ustnie przekazywana muzyka danej społeczności. W pojęciu mieści się blues, śpiewy ludowe i wiele innych różnorodnych muzyk tysięcy społeczności. Z czasem pojęcie folk zaczęło być kojarzone głównie z twórczością bobdylanowską - człowiek śpiewa akompaniamując sobie gitarą czy harmonijką, na myśli tu mam folk amerykański. Wynika to z tego, że taki typ muzyki po prostu nie miał określonej nazwy jak blues np., który w rozumieniu Lomaksa też jest folkiem oczywiście. Sam badacz jeździł w latach 30 i nagrywał grających na gitarach murzynów, by dokumentować amerykański folk. Temat badań Lomaksa jest bardzo interesujący i jeszcze do niego powrócę, na tę chwilę warto wspomnieć o różnych kolekcjach takich nagrań polowych starających się dawać obraz tego najprawdziwszego folka (przede wszystkim wspaniałe Anthology of American Folk Music). Folk amerykański dużą popularność zdobył w latach 50, sam Frank Zappa pisał o plastykowym folku, gdyż pojawiało się mnóstwo artystów starających się grać jak najprawdziwiej, inspirując się trzeszczącymi płytami z lat 30. Pojawiali się słuchacze - ówcześni hipsterzy - którzy za wszelką cenę słuchali tego co stare, bo rzekomo było bardziej autentyczne i nieważne, że nagranie, które wielbili mogło być zwyczajnym jazgotem, istotne dla nich było, że było stare. Jednak niesłuszne byłoby twierdzenie, że cały folk lat 50, 60 i 70 to mierne nawiązywanie do często miernej muzyki na miernej jakości nagraniach. Raz, że ci starzy folkowcy, których jedyne nagrania jakie się zachowały pochodzą z sesji organizowanych na werandzie, nierzadko byli istnymi geniuszami, wyrażającymi autentyczne emocje w wirtuozerski sposób. A dwa, że już w latach 60 pojawiło się wielu  artystów folk grających muzykę na naprawdę wysokim poziomie. Tematem wybuchu popularności muzyki folk w latach 60 jeszcze się na pewno zajmę, a dzisiaj chciałem przedstawić jednego z wybitniejszych twórców, choć nieco zapomnianego. Mowa o Fredzie Neilu.

Fred Neil był artystą specyficznym (zmarł w 2001 roku), zaczynał od rock'n'rolla, a potem typowego pop. Gdy nagrywał w sesjach prostą muzykę popularną jednocześnie w klubach grał folk. Pierwszy album ukazał się w 1964 roku, a szczytowym osiągnięciem jest jego trzecie nagranie bez tytułu (stąd przyjęło się nazywać je po prostu Fred Neil). 10 kompozycji z czego 9 to klasyczny folk niosący delikatny, melancholijny klimat oraz finałowy utwór to hinduska raga wykonana na "folkowych" instrumentach. Swoją drogą kolejny album jest mocno improwizatorski, ale nie o nim teraz mowa. Trudno mi rozpisywać się o tym albumie, mogę standardowo jedynie zachęcić wszystkich do jego odsłuchania, bo to kawał naprawdę dobrej, wyważonej muzyki, która potrafi ponieść. Na płycie znajduje się niezapomniana piosenka Everybody's Talkin' użyta jako motyw przewodni w szacownym filmie Midnight Cowboy (Nocny kowboj). Kto nie widział filmu, niech prędko nadrobi zaległość, a na pewno pokocha też niniejszą płytę. Jeżeli ktoś mi nie ufa niech sam sprawdzi przed odsłuchem całości na youtube - TUTAJ.

Warto wspomnieć o fascynacji Freda Neila delfinami, aktywnie działał na rzecz pomocy tym ssakom, uświadamiał ludziom jakich okrucieństwa one doświadczają. Pod koniec lat 70 kilkakrotnie udzielał koncertów, z których przychód przeznaczał na ten cel.




Moja ocena 4/5
Gatunek Folk (folk rock, singer/songwriter)
Długość 39:06

1 "The Dolphins" – 4:06
2 "I've Got a Secret (Didn't We Shake Sugaree)" – 4:40
3 "That's the Bag I'm In" – 3:37
4 "Badi-Da" – 3:39
5 "Faretheewell (Fred's Tune)" – 4:03
6 "Everybody's Talkin' " – 2:45
7 "Everything Happens" – 2:20
8 "Sweet Cocaine" – 2:03
9 "Green Rocky Road" – 3:40
10 "Cynicrustpetefredjohn Raga" – 8:16

sobota, 15 września 2012

The Jazz Composer's Orchestra - The Jazz Composer's Orchestra (1968)

Free jazz, a więc jazz bez granic, swobodny i wyzwolony z wszystkich reguł. Oto dokąd doszedł jazz bigbandowy, swingowy, dixieland, oto muzyka, która równać się może może z największymi dokonaniami awangardy w sztuce, oto muzyka, która nie dała się skomercjalizować, nigdy nie została wchłonięta przez główny strumień. Muzyka punk, krzykliwa i prymitywna wyrażała bunt, ale szybko stała się jednym z filarów MTV i zaczęła być puszczana w radiu. Oto co sądzę: free jazz to nie tylko bunt wobec przyjemnej muzyce, ba! to żaden bunt wobec niej, a po prostu milowy krok naprzód (być może w innym kierunku). Dla jednych jazgot bez sensu, a dla innych - bardziej otwartych -  chaos dający spełnienie. Prezentuję teraz jeden z wspanialszych albumów - The Jazz Composer's Orchestra z 1968 roku. Skład jest po prostu niebywały, praktycznie każdy z członków zespołu ma bogatą solową karierę (chociażby genialną płytę Dona Cherry'ego już opisywałem). Hałas jaki płyta oferuje jest stosunkowo łatwy w odbiorze, bo wyraźnie czuć linie melodyczne, a solówki trzymają się kupy, chociaż ich natężenie może być nieprzyjemna dla początkujących. Zdarzają się przyjemne momenty, ale mimo wszystko przeważają kulminacje szaleństwa każdego z muzyków. Dla chcących poznać gatunek coś wspaniałego, dla weteranów obowiązkowa pozycja, bo album jest po prostu genialny.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Jazz (free jazz)
Długość 1:13:39

1 "Communications #8" – 14:03
2"Communications #9" – 8:14
3 "Communications #10" – 13:42
4 "Preview" – 3:29
5 "Communications #11" (part 1) – 15:32
6 "Communications #11" (part 2) – 18:14

Ravi Shankar - Three Ragas (1956)


Muzyka wschodnia przez ludzi zachodu bardzo często wrzucana jest do jednego worka. Czy usłyszą muzykę indyjską czy japońską - nieważne, to muzyka orientalna. Kojarzy się ona z krajobrazem świątyni indyjskiej o zachodzie słońca i brodatymi ascetami grającymi na śmiesznie wyglądających instrumentach. Człowiek zachodu zdaje sobie sprawę, że klasyczna muzyka zachodu daje się kategoryzować na wiele sposobów. Jest wiele epok, nurtów, mnogość instrumentów. Muzyka wschodu to po prostu asceta z instrumentem. Nic bardziej mylnego, gdyż bogactwo tradycyjnej muzyki indyjskiej nie ustępuje naszej zachodniej. Obecnie coraz bardziej odchodzi w zapomnienie, Indie łatwo chłoną wzorce zachodu i niedługo klasyczna muzyka indyjska wyparta zostanie całkowicie przez coś na wzór soundtracków do tanecznych filmów z Bollywood. Dlatego zalecam chwytać tę muzykę, rozkoszować się nią i ocalać przed zapomnieniem. Tak jak filozofia indyjska inspirowała wielu europejskich filozofów odświeżając skostniałe ramy myśli zachodnioeuropejskiej tak muzyka indyjska potrafiła inspirować wielu artystów. Wystarczy wymienić choćby The Beatles, którzy bardzo wiele zawdzięczają słuchaniu Ravi Shankara, bodaj najsłynniejszego ambasadora indyjskiej muzyki (i kultury).

Ravi Shankar to człowiek niezwykły i poznanie choć części jego twórczości to chyba najłatwiejsza droga do pokochania muzyki indyjskiej. Poznanie albumu, który tutaj prezentuję to pewnego rodzaju wrota do tego odmiennego świata muzyki, choć mocno inspirującego wielu artystów (przez co jego namiastkę można znać), to jakże niezbadanego i świeżego dla europejczyka.

Ravi nagrał wiele płyt, ale pierwszym oficjalnym wydawnictwem jest Three Ragas (znane też jako Three Classical Ragas), czyli trzy ragi. Ragi to typ tonu i melodii o charakterystycznym wyrazie emocjonalnym stanowiące podstawę pod utwory improwizowane dzielone na cztery części i wstęp. Wstęp (alap) to solowe granie artysty, zaś ragę właściwą poznać można po akompaniamencie bębnów (głównie table). Płyta stanowi doskonały wstęp do muzyki indysjkiej ukazując jej prawdziwe serce i stanowiąc prawdziwe arcydzieło muzyczne. Tworzy niebywały, spirytualny klimat, który trudno odnaleźć w muzyce europejskiej. Oczywiście są artyści grający muzykę w klimatach indyjskich, ale stanowią oni raczej marną kopię takich oto dzieł.

Ze względu na moje mocne zainteresowanie muzyką indyjską ostatnimi czasy możecie spodziewać się kolejnych wpisów z nią związanych. Jednak nie będzie to szczególnie intensywne, bo długo potrafię delektować jedną płytą.

Moja ocena 4.5/5
Gatunek Classical (hindustani classical music)
Długość 54:52

1 "Raga Jog" – 28:21
2 "Raga Ahir Bhairav" – 15:36
3 "Raga Simhendra Madhyamam" – 10:57

czwartek, 13 września 2012

The Monks - Black Monk Time (1966)

Energetyczny, krzykliwy, emocjonalny i prymitywny. Tak określić można by krążek zespołu The Monks o nazwie Black Monk Time. Kompozycje są szybkie i naładowane energią, a teksty proste i dosadne. I choć muzycznie wydać się może zanadto prymitywnym, to trudno odmówić temu albumowi swoistego piękna. Pełni energii weterani z Wietnamu dają upust swoim emocjom w 12 błyskawicznych kompozycjach pewnego typu garage rocka. Choć zdawać mogłoby się, że są one wesołe, to kryje się za nimi wielkie rozgoryczenie. bunt i złość. Od strony jakości nagrania nie brzmi wspaniale, teksty są banalne, ale riffy chwytliwe i to nieociosane brzmienie porywa. Dla mnie to jedno z ciekawszych odkryć ostatnich tygodni. Warto poznać, bo gdyby się zastanowić to na albumie czuć elementy punkowe, jest to pewnego rodzajo protopunk, nawet bardziej dziki niż The Sonics. Naprawde udany album wyróżniający się na tle baroque popowych kapel bardzo popularnych w latach 60. 

Moja ocena 4/5
Gatunek Rock (garage rock,)
Długość 30:21

1."Monk Time" 2:42
2."Shut Up" 3:11
3."Boys Are Boys and Girls Are Choice" 1:23
4."Higgle-Dy-Piggle-Dy" 2:28
5."I Hate You" 3:32
6."Oh, How to Do Now" 3:14
7."Complication" 2:21
8."We Do Wie Du" 2:09
9."Drunken Maria" 1:44
10."Love Came Tumblin' Down" 2:28
11."Blast Off!" 2:12
12."That's My Girl" 2:24

sobota, 1 września 2012

Eric Dolphy - 'Out to Lunch!' (1964)

Out To Lunch! to drugi album free jazzowy z jakim miałem do czynienia. Pierwszym był kultowy Free jazz Colemana, który choć nieźle mną pozamiatał, to dopiero po dokonaniu Erica Dolphy'ego stałem się wielbicielem muzyki free. Gdy tylko usłyszałem pierwsze dźwięki cudownego Heat Beards byłem zakochany w tym albumie, a gdy dotrwałem do Gazzelloni, to stałem się jakby innym człowiekiem. Każda z 5 kompozycji to coś wyjątkowego i niezwykłego. Free jazz w najwspanialszej formie, który jest z gatunku "burzy mury, ale nie słuchacza". To znaczy, że niszczy utarte schematy, brzmi odjazdowo, szaleńczo, ale jednocześnie daje się świetnie słuchać. Nie jest męczący, jak niektóre dokonania ekstremistów. Pewne płyty free można słuchać powiedzmy raz dziennie, bo męczą strasznie - są wspaniałe, ale wymagają od słuchacza bardzo wielu "wyrzeczeń": skupienia i dyscypliny. Z Out to Lunch jest inaczej, po prostu wpada w ucho. Można go słuchać w nieskończoność, bo daje niesamowitego kopa energetycznego. Absolutny klasyk i jeden z najlepszych albumów free jazzu i jazzu w ogóle, a nawet całej muzyki. Nie znać to wstyd.

Moja ocena 5/5
Gatunek Jazz (free jazz)
Długość 42:31

1 "Hat and Beard" – 8:24
2 "Something Sweet, Something Tender" – 6:02
3 "Gazzelloni" – 7:22
4 "Out to Lunch" – 12:06
5 "Straight Up and Down" – 8:19